wtorek, 2 lutego 2021

KSIĄŻKA O MOJEJ MAMUSI

KSIĄŻKA O MOJEJ MAMUSI

 



Tytuł książki


Moja Kapłańska Mamusia i Babusia Adela.

Historia trzech kochających się serc.


Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków. Amen!

 

Każde Maryjne święto jest powodem tego, że moje myśli i wyobraźnia biegną do mojej Kochanej Mamusi. I jest mi wtedy bardzo dobrze, za każdym razem czuję się kochany i potrzebny. W tym momencie zaczynam lepiej rozumieć siebie i cały świat, a mimo tego jestem bardzo szczęśliwy. A co dopiero odczuwamy, jak myślimy o Matce Pana Jezusa, o Bogu i o wiecznym Niebie? jak mówi Pismo Święte: "Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć jak wielkie rzeczy Pan Bóg przygotował dla tych, którzy Go miłują." (1 Kor 2, 9). I o tym chcę chociaż trochę opisać w niniejszej książce, którą poświęcam, jako wdzięczność, mojej Ukochanej Mamusi.

A w moim życiu już tak jest - aby lepiej zrozumieć moją Mamusię, trzeba mi lepiej poznać Matkę Bożą; aby lepiej zrozumieć Matkę Boża, trzeba mi lepiej poznać moją Mamusię. I tak samo jest z Kościołem i z Bogiem. Tak już tego się nauczyłem i do tego się przyzwyczaiłem.

 

 

W OBJĘCIACH MATKI - OKRES NIEMOWLĘCY

 

 

Wydaje się nam, że zaraz po urodzeniu, dziecko nic nie rozumie i tym bardziej nic nie może przekazać swoim Rodzicom, a tym bardziej coś powiedzieć. A przecież my mówimy nie tylko głosem, czy słowami, ale również swoją postawą, zachowaniem, sposobem postępowania, nawet milczeniem, przede wszystkim obecnością i całym życiem.

Bardzo wiele uwagi i czułości podarowała mi moja Mamusia w pierwszych dniach mojego życia na tym świecie. I świadomie tu w tym miejscu mówię nie o czasie pierwszych dni po urodzeniu się, ale o pierwszych momentach mojego życia w łonie Mamusi, gdzie pod jej sercem czułem się najbezpieczniej. I dlatego łatwo pomylić Niebo z łonem matki, gzie w jednej i w drugiej rzeczywistości czujemy się całkowicie w Rękach Bożych i pod opieką naszego Stwórce. Nic w tym momencie nas nie obchodzi, o nic nie musimy się martwić. Wystarczy tylko nikomu nie przeszkadzać.

Pan Bóg w swojej wielkiej Miłości zapragnął podarować mi życie, a to życie na ziemi przyjęli z miłością moi kochani Rodzice - kochany mój Tatuś i kochana moja Mamusia. I kiedy dzisiaj zagłębiam się w rozmyślaniu nad istnieniem mojego życia, to chcę przede wszystkim podziękować Panu Bogu i moim Rodzicom za to, że dzisiaj mogę żyć na tym świecie. I dzisiaj, w szczególny sposób, chcę powtórzyć słowa bardzo znanej polskiej przyjaciółki Świętego Jana Pawła II Papieża: Pani Wanda Półtawska owego czasu powiedziała takie słowa: „My nie żyjemy dlatego, żeśmy się urodzili - a my rodzimy się dlatego, bo już wcześniej żyjemy”. Bo człowiek najpierw zaczyna żyć w Bożym pragnieniu, w Bożym umyśle, w Bożej Miłości i w Bożych planach, a potem Pan Bóg posyła naszą duszę na ziemię i my rozpoczynamy swoje życie w łonie matki. A potem pojawiamy się na świecie. I za to bardzo serdecznie, z wielką miłością jeszcze raz dziękuję Panu Bogu i moim kochanym Rodzicom.

Moje życie jeszcze w łonie mojej Mamusi ma bardzo bogatą historię. Dlatego, że kiedy Pan Bóg podarował mi dar życia, kiedy zacząłem istnieć na tym świecie, to już od pierwszych chwil moi Rodzice walczyli o to, abym został przy życiu. Zawdzięczam tą wygraną walkę moim Rodzicom -  mojemu Tatusiowi i mojej Mamusi. Ale przede wszystkim dzisiaj chciałbym opowiedzieć tą część historii, która dla mnie już po latach życia, po urodzeniu, była odkryta przez moją Mamusię. Czasem było to w osobistych rozmowach, ale najczęściej słyszałem o tej historii wtedy, kiedy byliśmy w gościach, albo wtedy, gdy ktoś przychodził do nas, czy to z rodziny, czy znajomych, czy przyjaciół. I Mamusia, albo moja Babcia Adela o tym im opowiadali. Jakoś nie miałem śmiałości sam osobiście pytać o to wszystko. Chociaż były momenty, kiedy jako dziecko ze swojej ciekawości pytałem jak to było, kiedy miałem się urodzić, jak wyglądała historia mojego życia przed urodzeniem. I Mamusia troszeczku mi to opowiadała, ale najczęściej zaczynała płakać, pojawiały się łzy na jej oczach i z wielkim trudem mówiła dalej. A najczęściej przestawała mówić, przygarniała mnie do swojego serca i mówiła: „To Pan Bóg pomógł, że ty jesteś żywy. To Matka Boska tobie uratowała życie”. I większość tych historii widziałem tylko dlatego, że moja Mamusia czy Babusia Adela opowiadały to komuś przy normalnej zwykłej rozmowie. A więc historia mojego życia jest na pewno bardzo bogata, tak, jak i każdego z was. Ktoś by powiedział, że to dziwna historia, że to historia, która mogła się szybko zakończyć, że było bardzo dużo przeciwników, abym się w ogóle urodził - i to niestety z mojej Rodziny. Bliskie osoby mówimy mojej Mamusi: „Zrób aborcję. Po co ci to dziecko? Jesteście jeszcze nie gotowi do tego, aby przyjąć dziecko”. Tym bardziej, że lekarze domniemywali się, że ja jestem powikłany w rozwoju, chory, kaleka i radzili Mamusi, aby przerwała ten stan błogosławiony. Ale jednak moja Mamusia bardzo mężnie trwała przy tym, aby uratować moje życie. I kiedy dzisiaj słucham tych wszystkich opowiadań jestem bardzo szczęśliwy, że mogę żyć na tym świecie, że mogę tak dużo o sobie wiedzieć, znać tą historię, że mogę naprawdę zawdzięczać Panu Bogu i moim Rodzicom, a także i mojej Babusi Adeli, która bardzo gorliwie modliła się o moje życie i czekała na moje narodzenie się.

Dzisiaj z wielkim szacunkiem odnoszę się do każdej Mamy, która czeka na narodzenie swojego dziecka. Świadomie mówię tutaj „Mamy”, a nie „kobiety” czy „dziewczyny” czy „panny” czy „małżonki”. Dlatego, że Mama - to nie tylko ta, która już urodziła jedno, dwoje, trojga dzieci, ale Mama, to ta kobieta, która chce urodzić dziecko, ta która pod swoim sercem nosi ten wielki dar Bożej miłości i która nie mówi, że jest w ciąży, a mówi, że jest w stanie błogosławionym. Matka to każda dziewczyna, która jeszcze nie jest zamężna, która jeszcze nie żyje w małżeństwie, ale jest gotowa zostać Matką, jest gotowa prosić Pana Boga o dar Macierzyństwa. Ona już w duchowy sposób jest Matką. Także każda nawet siostra zakonna jest duchową Matką, dlatego, że daje Boże życie dla każdego, z kim spotyka się i komu głosi Chrystusa - Boga, Który jest Bogiem życia, Który jest Stwórcą. Dzisiaj chcę podziękować wszystkim Matkom, które nie wahają się przyjąć dar życia. Dzisiaj dziękuję każdej Matce, która, może nawet i waha się, ale jednak pokonuje ten lęk i strach, i przyjmuje dar życia i staje się Matką, która nie zabija, a która życie przekazuje i ofiaruję Panu Bogu. Każdy człowiek, mówię to ze swojego przykładu, który z miłością został przyjęty na tym świecie, który z miłością został urodzony, który z miłość został wychowany, ma wielkie poczucie wdzięczności dla swoich Rodziców. Każdy taki człowiek może powiedzieć, że jest naprawdę szczęśliwy i może Panu Bogu dziękować za swoje życie, i może z wielkim szacunkiem czcić swoich Rodziców, jak uczy nas Pan Bóg w Czwartym Przykazaniu. I za to czczenie i szacunek otrzymuje błogosławieństwo - „Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie.” (Wj 20, 12).

Nie możemy w tym momencie pominąć czy zapomnieć o Ojcach, o naszych kochanych Tatusiach. Prawdziwy Ojciec, to ten, który kocha Matkę swojego dziecka. Prawdziwy Ojciec, to nie tylko dobry, a najlepszy mąż dla swojej żony, dla tej kochanej osoby, którą jemu podarował sam Pan Bóg. Mówię o Mamusi, dlatego, że większą część życia przeżyłem z Mamusią. I do dzisiaj cieszę się jej obecnością w moim życiu, dziękując Panu Bogu za jej życie na tym świecie, że mogę się cieszyć widząc ją, przygarniając się do niej i będąc utajonym w jej sercu przez jej mocne matczyne ramiona. Nie mówię, że zapomniałem o Tatusiu. Mój Tatuś jest bardzo kochany przeze mnie do dzisiaj. On już jest w Niebie. Jemu jest najlepiej. I nie tylko, że mam nadzieję, ale jestem przekonany, że z Nieba mi błogosławi, że w Niebie za mnie się modli, że w Niebie jest z mojego powodu szczęśliwy, że pomagam mnie i mojej Mamusi. Mówiąc o Mamusi, dziękuję również Panu Bogu za dar życia mojej Babusi Adeli. Mam też Bambusie Hanię, Dziadka Józefa, Dziadka Jana, ale chciałbym też podziękować Panu Bogu za tych wszystkich Pradziadków i Prababciów, których już nie znam, bo kiedy się urodziłem, już wielu z nich nie żyło na tym świecie. Dlatego mówię o tych najczęściej, których pamiętam, którzy jeszcze się doczekali mojego narodzenia się. I dlatego będę najczęściej mówił i przede wszystkim o mojej Mamusi i o Babci Adeli. Ale z tych wszystkich, którzy już odeszli z tego świata i przeszli ten próg z ziemi do Nieba, chcę na ręce mojego Tatusia podziękować im za to, że byli i są w historii mojego życia, że są rodowodem mojego istnienia na tym świecie. Mój kochany Tatuś przeżył ze mną niewiele czasu na tym świecie, bo nie mając trzech lat życia, już musiałem się pożegnać z moim Tatusiem. Ale żyje on w moim sercu i w pamięci, w mojej świadomości i wyobraźni tylko dlatego, że moja Mamusia bardzo często mi o nim opowiada. I to mówi te dobre rzeczy, czasem jej się wymknie coś, co nie jest bardzo przyjemne, za co żałuje, czasem mówi, że były też trudne momenty, ale szybko wraca do tych najlepszych i mówi, że to wszystko jest w rękach Pana Boga. I tak mnie uczy przebaczać, uczy być dobrej myśli i uczy, abym się podobał przede wszystkim i wyłącznie samemu Panu Bogu.

Pewnego razu przyszedł do mojej Mamusi lekarz i namawiał ją na aborcję. Mamusia od razu bez namysłu powiedziała mu, że chce mnie urodzić. On udowadniał jej aborcję tym, że ona jest bardzo schorowana, że jest po niejednej operacji, że ma słabe zdrowie, że jeszcze może urodzić nie jedno dziecko później, że na dany moment jest pod zagrożeniem i ona sama i ja. Szpital w Gródku (Podolskim) znajduje się w miejscu, gdzie jest w pobliżu kościół, szkoła, straż pożarna i cmentarz. I kiedy tak rozmawiali w sali szpitalnej, podeszli do okna i lekarz, pokazując ręką na cmentarz, mówi: „Zobacz, tam jest wiele ludzi pochowanych, którzy mnie nie posłuchali. Ty też możesz tam się znaleźć, a możesz mnie posłuchać”. I Mamusia powiedziała: „Wystarczy miejsca dla wszystkich. Ja wolę umrzeć, a nie żeby pójść na taki grzech”. I lekarz  mówi: „ Jeżeli nie chcesz grzeszyć, to zrób aborcję i nie zabijaj siebie”. A Mamusia powiedziała: „Jeżeli ja mam umrzeć, to może moje dziecko przeżyje i nie będzie grzechu, bo jesteśmy za wyborem Pana Boga. Ja chcę przyjąć to dziecko. Ja chcę to dziecko urodzić”. I mimo różnych namówień nawet przez naszych najbliższych, naszą najbliższą Rodzinę, Mamusia odmawiała. I kiedyś pamiętam taki moment, kiedy szliśmy do kościoła, Mamusia pokazała mi tego lekarza i mówi: „ Zobacz, syneczku - ten człowiek kazał mi ciebie zabić, a dzisiaj i ty i ja jesteśmy żywi, i dziękujemy Panu Bogu za to, że się możemy życiem cieszyć”.  Kiedy podeszliśmy bliżej, ten lekarz spojrzał na mnie i mówi do Mamusi: „Przepraszam! Nie wiedziałem, że w Pana Boga jest inny plan. Życzę  wam dobrego zdrowia i długiego życia”. Dzisiaj na pewno już ten lekarz nie żyje, ale chcę również i ja wybaczyć mu, bo może nie wiedział dokładnie, co robi i nie wiedział, dlaczego tak mówi. Moja Mamusia, kiedy mi powiedziała, że jemu przebaczyła, ja byłem bardzo zbuntowany. Nie rozumiałem dlaczego, nie rozumiałem, jak to możliwe. Ja byłem gotowy go podać do sądu i zniszczyć. Ja byłem gotowy niemalże odebrać mu życie. A Mamusia powiedziała mi: „Każde życie jest darem Bożym. Ja wybaczyłam i ty przebacz”. I dzisiaj przebaczam. Przebaczam każdemu, kto chciał mojej śmierci. Dziękuję Panu Bogu za dar życia, dziękuję za Mamusię, za mnie i za tych, którym życie zostało darowane.

Moja Babusia Adela zawsze mówiła Mamusi: „Córeczko! Jest nad nami Pan Bóg i nic złego z nami nie może się stać. Ufajmy tylko Bogu i Matce Najświętszej”.

 

 

W MATCZYNYCH RĘKACH - OFIAROWANY BOGU

 

 

Wiele razem od różnych osób słyszałem takie stwierdzenie: „My chrześcijanie nie świętujemy urodzin, tylko imieniny”. Dla mnie osobiście dzień urodzin jest to przemiłe i wdzięczne wspomnienie początku mojego życia na tym świecie po urodzeniu się. Gdy się zastanawiam w rozważaniach nad tym momentem, kiedy przeszedłem na świat, wiem, że dzień urodzin jest szczególnym dniem w moim życiu. Szczególnym dniem dlatego, że ten dzień był wymodlony przez moją Mamusię i przez moją Babusię. Ten dzień jest szczególnym dlatego, że na mnie na tym świecie czekali kochające osoby. Na mnie czekali ludzie, którzy modlili się o dar życia dla mnie, którzy modlili się o to, abym nie umarł w czasie porodu, którzy modlili się za mnie i za moją Mamusię. Dzień urodzin jest to dar wdzięczności za podarowane mi życie przez Pana Boga. I o tym chcę troszeczku opowiedzieć w tym momencie.

Urodziłem się w maryjnym miesiącu i w maryjnym dniu, w sobotnie popołudnie - 27 maja 1978 roku, o 17:00 godzinie. Moja Mamusia opowiadała, że w tym momencie przyszedłem na świat, kiedy dzwony kościelne zwoływały ludzi na niedzielne nieszpory i na majowe nabożeństwo. Ten dzień jest dla mnie bardzo ważny. Bo jeżeliby nie było tego dnia, nie byłoby niczego, co już otrzymałem w swoim życiu jako dar od Boga i od ludzi. Nie byłoby imienin, nie byłoby przyjaciół, nie byłoby dla mnie Rodziny. Ten dzień jest początkiem szczęśliwego życia mojego na tym świecie. Nie rozumiałem wtedy nic, jak każde inne dziecko, nie rozumiałem niczego, co ze mną odbywało się. Ale dzisiaj, po wielu latach, po wielu też opowiadaniach mojej Mamusi i Babci Adeli, rozumiem, że tamten dzień był najszczęśliwszym dniem na świecie dla mnie i dla całej naszej Rodziny. Dzisiaj rozumiem, że w tym momencie Pan Bóg pobłogosławił naszej Rodzinie w szczególny sposób. Na ten dzień czekało wiele przyjaznych nam ludzi, ludzi, których znaliśmy z kościoła, z naszej parafii, ludzi, którzy znali bardzo dobrze naszą Rodzinę. Oni w szczególny sposób czekali na tą wiadomość, że urodziło się dziecko. A także bardzo mile wspominam sobie z opowiadań  Mamusi czy Babci Adeli ten moment, kiedy nie pamiętając go, ale sobie wyobrażam, jak to mogło być. Moja Babusia Adela przygotowywała piękne dekoracje zielonoświątkowe w naszym domu, w zwykłej wiejskiej chacie. Dla Mamusi to było bardzo wielkie święto. Babcia Adela jako jedyna najlepiej znała, co przeżywała moja Mamusia. Moja Mamusia dzieliła się każdą chwilą swojego życia ze swoją Mamą, czyli z moją Babcią Adelą. Ona jej opowiadała wszystko, co się wydarzało z nią w tym czasie, kiedy ona czekała na moje narodzenie się, czyli w czasie stanu błogosławionego. Moja Mamusia dzieliła się ze swoją Mamą wszystkim, co przeżywała - duchowe sprawy i te zwyczajne ludzkie. A więc, żeby wyrazić swoje szczęście w wielkiej takiej radości, moja Babusia Adela udekorowała cały dom na zielono, udekorowała kwiatami i przepięknymi gałązkami, brzózkami, różnymi drzewkami, wazonami. Usłała całą podłogę trawą, trzcinami,  ziołami i czekała, kiedy moja Mamusia przyniesie mnie pierwszy raz w życiu do naszego domu.

Na chrzest święty wybrano dla mnie imię Jan. Na pewno w naszej Rodzinie bardzo lubiano świętych Janów. I to imię też było bardzo popularne w naszych Rodzinach, i ze strony Tatusia i ze strony Mamusi. Zresztą moja ukochana Mamusia też ma na imię Janina. Ciekawa jest historia z wybraniem imienia w moim przypadku - taka, jaka była również w historii samego Pana Jezusa i Jana Chrzciciela. Jeszcze przed małżeństwem i przed moim narodzeniem się mój Tatuś i moja Mamusia zdecydowali, że kiedy urodzi się chłopczyk, to nadadzą mu imię Jan. Nie tylko dlatego, że lubiano świętych Janów w naszej Rodzinie i że w naszej okolicy to imię było bardzo popularne, ale też wielką wagę odgrywa w nadaniu imienia dla mnie to, że mój Tatuś był ministrantem w kościele i przysługiwał przy ołtarzu dla kapłana, który miał na imię Jan. Będzie to późniejszy biskup w Kamieńcu-Podolskim, biskup Jan Olszański. Ten że kapłan, ksiądz Jan Olszański, on również udzielił mi chrztu świętego. Moja Mamusia w swojej młodości jako młoda dziewczyna, również posługiwała w kościele. Wtedy był taki zwyczaj, że każdy młody człowiek, chłopak czy dziewczyna, chodzili w procesji eucharystycznej w każde święto czy w uroczystości. Mamusia, jak i jej koleżanki, opiekowała się jedną z chorągwi. Każda dziewczyna była odpowiedzialna za jakiś obraz, figurę albo chorągiew. Oprócz tego, Mamusia również chodziła zawsze do kościoła, słuchała Mszy Świętej, homilii, nauczań księdza Jana Olszańskiego - a więc nie było problemów, aby ktoś był przeciwny temu imieniu. I w takie sposób urodził się chłopczyk, czyli ja, który już miał naznaczone swoje imię Jan.

Moim Chrzestnym Rodzicom, Tatusiowi Stanisławowi Gałeckiemu i Mamusi Walentynie Jumaszowej, dziękuję za dar Chrztu Świętego, za ich miłość i dobre serca, za to, że nigdy mi ich w życiu nie brakowało.

Też bardzo ważne jest dla mnie to, że w naszej Rodzinie nigdy nie na dawano dzieciom imion jakichś modnych lub świeckich, czy pogańskich. Ale zawsze to były imiona chrześcijańskie. O ile pamiętam swoich Rodziców, Dziadków, Pradziadków, kuzynów, braci i sióstr z dalszej Rodziny, wszyscy mieli takie imiona które bardzo często spotykałem w moich codziennych modlitwach, w Litaniach, we Mszy Świętej, w homiliach kapłanów i nawet się nigdy nie zastanawiałem, dlaczego mają takie imiona. Dla mnie to było i jest nadal do dzisiaj coś bardzo normalne i tak powinno być. Nie rozumiem czasem ludzi, którzy wymyślają jakieś imiona, których może nie być w Niebie, które to te imiona nie są zapisane w Piśmie Świętym, czy w modlitewnikach. A więc, dla mnie moje imię jest naprawdę imieniem świętym, ono mnie do czegoś zachęca, ono mnie do czegoś zobowiązuje i ono mi pomaga rozumieć i przyjąć to, że mam bardzo wiele swoich osobistych świętych patronów i orędowników w Niebie. To, że mój Tatuś i moja Mamusia zawsze byli w kościele, to, że Tatuś był ministrantem, a Mamusia adorantką-bielanką, też spowodowało to, że oni się w kościele poznali, że pobrali się w kościele i z kościoła założyli swoją, czyli naszą, Rodzinę. Inaczej nie potrafię tego sobie wyobrazić. Uważam, że to tak powinno być z każdym człowiekiem i z każdą rodziną, że ludzie powinni się zapoznawać w kościele w czasie Mszy Świętej, w czasie nabożeństw, w czasie wspólnych spotkań duszpasterskich, bo wtedy takie rodziny mają prawo i gwarancję na szczęśliwą przyszłość.

Mój chrzest - to cała historia tajemniczej przeszłości mojego życia i całej naszej Rodziny. W tym dniu do chrztu świętego rodzice przynieśli  dwudziestu pięciu malutkich dzieci. Była to wielka gromadka nas katechumenów oczekujących na pojednanie się z Panem Bogiem i Kościołem przez łaskę chrztu świętego. Co ciekawe, na tyle osób tylko ja jedyny miałem być ochrzczony imieniem Jan. A więc rozpoczął się chrzest święty. Kapłan podchodził do każdej rodziny z zapytaniem: „Jakie imię wybraliście dla swojego dziecka?” - i kiedy podszedł do nas, Rodzice odpowiedzieli: „Jan!”. Kapłan się zatrzymał, spojrzał na nas i powiedział: „To tak jak ja. To będzie mój następca”. I ochrzcił mnie w Imię Trójcy Przenajświętszej + Ojca i Syna i Ducha Świętego. A kiedy już było po chrzcie, ludzie podchodzili i zapytywali moją Mamusię i mojego Tatusia: „Czy ten ksiądz jest z waszej rodziny? Czy wy jesteście bardzo znani dla niego? Czy to ktoś bliski dla was? Dlaczego tak się zwrócił do was? Dlaczego tak powiedział do was?” I moja Mamusia mówi: „Bo my wybraliśmy dla swojego dziecka święte imię i daj Boże, aby te słowa kapłana spełnili się w życiu naszego dziecka”. I tak uważam i wierzę w to, że to były pierwsze prorocze słowa na całe moje życie, na moją życiową drogę, na moje powołanie. A kapłan który mnie ochrzcił, to właśnie był ksiądz Jan Olszański, późniejszy biskup. Tak my w domu często żartowaliśmy i mówiliśmy: „Na pewno Janek zostanie księdzem”. A potem jak ksiądz Jan Olszański został biskupem, to tak nieśmiało zaczęliśmy żartować, że nasz Janek też na pewno zostanie biskupem. A ja wtedy, jak to małe dziecko, chociaż już mając swoje lata, któremu naprawdę się podobało być kapłanem, być biskupem, chciałem być biskupem. I powiem szczerze, nie boję się tego, nie wstydzę się, nie ukrywam, że nawet wtedy mówiłem: „Jak zostanę biskupem, to będzie moje hasło takie - „czcij ojca i matkę swoją”.” Rodzice byli bardzo zdziwieni, dlaczego ja tak mówię, ale na pewno to, że słuchałem często kazań księdza Jana Olszańskiego, który wielki akcent zawsze kładł na wychowanie chrześcijańskie rodzin, na to, aby dzieci były posłuszne rodzicom, aby rodzice przekazywali wiarę swoim dzieciom, i zawsze, albo bardzo często, przypominał, że to jedyne Przykazanie, które ma błogosławieństwo i obietnicę - Czwarte Przykazanie Boże. Ja w dzieciństwie często bawiłem się w księdza, mi się bardzo podobało odprawiać Mszę Świętą. Ubierałem się w ubrania mojej Mamusi, najczęściej to był zielony sarafan, czyli długa sukienka. Dlaczego zielony? Dlatego, że my najczęściej chodziliśmy do kościoła w niedzielę, a w niedziele kapłan najczęściej jest ubrany w zielony ornat. Mieszkamy na wiosce - wioska Bedrykiwci - oddalona od naszej świątyni w Gródku na Podolu około siedmiu kilometrów. Czasami też chodziliśmy do kościoła w zwykłych dniach, ale to już kiedy byłem większym. I to było wtedy, kiedy w tygodniu było jakieś wspomnienie Świętego Jana. I dlatego też bardzo sobie cenię imieniny, bo w tym dniu, kiedy byliśmy w kościele, w dniu świętego Jana, zawsze otrzymywałem podarunki. A największym podarunkiem i prezentem dla mnie, to było to, że moja Mamusia albo Babcia Adela zamawiały za mnie Mszę Świętą. I podczas Mszy Świętej słuchałem w zachwyceniu jak kapłan, nasz Proboszcz ksiądz Władysław Wanags, mówił na cały kościół, wyczytując naszą intencję: „Msza Święta odprawia się za naszego Janeczka w dniu jego imienin”. Dlatego dzisiaj nie mogę sobie wyobrazić, że dzień imienin jest jednorazowym dniem w ciągu roku. Taki już mamy zwyczaj w domu, że dzień urodzin świętujemy raz w roku, a imieniny świętujemy bardzo często, zawsze, kiedy jest wspomnienie Świętego Jana. W tym dniu cała nasza Rodzina świętuje i pozdrawiamy swoich solenizantów.

Jeszcze jedna taka ciekawostka z mojego dzieciństwa. Moja Mamusia i Babcia Adela zauważyły, że kiedy chcieli mnie zakołysać żebym zasnął, nie mogły tego zrobić w żaden sposób, aż do tego momentu, kiedy ubierały mnie w białe ubrania, albo po prostu, jak mówiła Mamusia, jakiekolwiek kawałek płótna białego na mnie kładły, mnie tym białym materiałem okrywały, i wtedy bardzo szybciutko usypiałem. Dziwne to zjawisko, ale nawet pielęgniarka i położna z naszej wioski kiedy dowiedziały się o tym, to powiedziały, że to jest niemożliwe. Bo, żeby dziecko uśpić, trzeba jego dobrze wykąpać w ciepłej wodzie, trzeba go pokołysać, trzeba do niego porozmawiać i kiedy ono się zmęczy, kiedy już będzie takie rozluźnione, wykąpane, w ciepłym ubranku owinięte, wtedy na pewno uśnie. I one przychodziły do nas do domu i same osobiście razem z moją Mamusią mnie uśpić. Kąpały mnie, ubierali, a jednak nie mogły uśpić. I wtedy Mamusia bardzo majestatycznie przynosiła kawałek białego materiału, pokrywała mnie nim i ja w tym momencie usypiałem. Nie wiem, co by to miało znaczyć, ale dzisiaj będąc kapłanem paulinem, najlepiej się czuję wtedy, kiedy jestem ubrany w biały habit. Zawsze mi się podobały białe suknie, panne młode w welonach, zawsze mi się podobały komże, alby w kościele. Zawsze mi się podobają domy lub mieszkania wystrojony na biało. I dzisiaj też, kiedy jestem ubrany na biało, czuję się najszczęśliwiej i bardzo mi jest tak komfortowo. Ciekawe to powiązanie z moim dzieciństwem, ale to jest taki fakt życiowy.

W moim wczesnym dzieciństwie przeżyliśmy z Rodziną niejedną trudną sytuację życiową. Dwie z nich były, patrząc po ludzku, prawie niemożliwe do przeżycia. Jedna z nich - to śmierć mojego Tatusia. A druga - to moja nieuleczalna choroba. Nieuleczalna, bo tak stwierdzili lekarze. Ale po Bożemu patrząc, wszystko było możliwe do przejścia, jeżeli w tym był Boży Palec i Boży zamysł Jego Boskiej Opatrzności. Nie mając jeszcze trzech lat, 10 listopada 1980 roku, umiera mój Tatuś. Tak, jak powiedziała mi kiedyś moja Mamusia: „Nasz Tatko poszedł do Nieba”. A potem będą problemy ze mną - ciężka choroba, lekarze mówili, że nieuleczalna. I wtedy w naszym życiu bardzo dużą rolę odegrał Pan Bóg przez dwóch kapłanów. Byli to: ksiądz Paweł Henryk Mosing i ksiądz Bronisław Baranowski. Kapłani i lekarze - ludzie posłani nam od Boga. Ksiądz Paweł i ksiądz Bronisław pomagali naszemu proboszczowi księdzu Władysławowi Wanagsowi w Gródku w Parafii. Byli to księża tak zwani, u nas mówią, „podpolni” - czyli „podziemni”, księża, którzy za czasów władzy radzieckiej, nie mieli tak zwanych „przepustek”, albo „zezwolenia na duszpasterską pracę publiczną” w jakiejkolwiek parafii. I posługiwali u nas tajemniczo. Kiedy nie było nagonki czy śledzenia ze strony związku radzieckiego, oni wtedy odprawiali Mszę Świętą i spowiadali ludzi. A spowiadali po kryjomu, w szafach przerobionych na konwencjonały, pod schodami, za firankami, pod chórem. Tylko ludzie wiedzieli, że tam jest kapłan spowiadający. Każdy z nich był lekarzem i to lekarzem wielkiej klasy. Byli to kapłani bardzo utalentowani, po wyższych studiach medycznych. Oni sami osobiście produkowali lekarstwa, których nie można było znaleźć nigdzie i leczyli ludzi z takich chorób, które mogły przyczynić się do śmierci. A jednak ci ludzie zostawali przy życiu. I przyszedł moment na nasze spotkanie z tymi kapłanami.

Kiedy moja Mamusia usłyszała ostateczne  stwierdzenie lekarzy, że ja nie przeżyję żadnego zabiegu medycznego, i że moje życie powoli dobiega końca, chwyciła mnie w objęcia i zaraz, od razu ze szpitala, pobiegła do kościoła. W tym momencie kończyła się Msza Święta. Właśnie ci kapłani, ksiądz Paweł i ksiądz Bronisław, z ołtarza odchodzili do zakrystii. W tej samej chwili moja Mamusia podbiegła do ołtarza i położyła mnie na ołtarz. I takiej ludzkiej rozpaczy, ale z głęboką wiarą w sercu i zaufaniem w Boże Miłosierdzie, powiedziała te słowa: „Panie Boże! Zabierz to dziecko. Ja nie mogę patrzeć na jego cierpienie. Ale jeżeli Ty mi go zostawisz i uzdrowisz, ja oddaję go Tobie. Ofiaruję Tobie, Panie Boże, moje dziecko, które od Ciebie otrzymałam”. I, zostawiając mnie na ołtarzu, poszła do kościoła, uklękła na kolana i modliła się dalej. Nasz ksiądz proboszcz ksiądz Władysława Wanags, który był tego świadkiem, bo modlił się wtedy przy ołtarzu, wstał z ławki i powiedział do ludzi: „Zobaczcie, co zrobiła ta kobieta. Módlcie się, aby Pan Bóg łaskawie spojrzał na nią i uczynił cud dla nas wszystkich”. Wtedy powiedział mojej Mamusi, żeby podeszła i zabrała mnie z ołtarza i poszła do zakrystii. W zakrystii spotkała się z trzema kapłanami, był to nasz ksiądz proboszcz ksiądz Władysław i byli ci kapłani lekarze, ksiądz Paweł i ksiądz Bronisław. I oni powiedzieli do Mamusi: „Niech Pani pozwoli. Niech Pani da nam to dziecko i zaczeka tu w zakrystii. I moja Mamusia opowiada, że oni zabrali mnie do swojej celi, do swojego pokoju. Długo nie było ich, a potem  jeden z nich przyszedł i zawołał Mamusię do pokoju. Mamusia weszła i zobaczyła mnie leżącego na łóżku, spokojnego, uśmiechniętego i całkiem zdrowego. I kiedy pytamy moją Mamusię, co tak naprawdę wtedy się stało, to moja Mamusia mówi: „Ja wszystko to zostawiłam Panu Bogu i tym kapłanom. Tylko Pan Bóg wie i ci kapłani wiedzą, co się z tobą stało”. Niejednokrotnie odwiedzamy ich mieszkających we Lwowie. I kiedyś pewnego razu zapytałem księdza Bronisława, bo już ksiądz Paweł nie żył, zapytałem: „Niech mi ksiądz powie, co to była za choroba? jak mnie ksiądz z tego  uleczył?” I ksiądz Bronisław mi powiedział tak: „Aniołku! Syneczku! Ufaj Panu Bogu! Choroba była ciężka i minęła. A uzdrowił cię Pan Bóg, a nie my”. I to dla mnie jest cud ofiarowania.

Jeszcze warto wrócić do jednego faktu historycznego, który odbył się w naszej Rodzinie za mojego wcześniejszego dzieciństwa. Jest to historia, tak my ją nazywamy w domu, „zmartwychwstanie mojej Mamusi”. Otóż, kiedy miałem pięć miesięcy życia, moja Mamusia zachorowała, robili jej operację, wydalając wyrostek robaczkowy, który u nas się nazywa „apendycyt”. Po operacji stan zdrowia Mamusi bardzo się pogarszał i to do tego stopnia, że już każdy był przekonany, że moja Mamusia musi umrzeć. Lekarze powiedzieli do mojej Babci Adeli, aby Mamusię zabrała do domu, aby ona spokojnie odchodziła z tego świata we własnym mieszkaniu. Kiedy usłyszeli o tym jej przyjaciółki i nasi znajomi, także Rodzina, to przyszli odwiedzić moją Mamusię, przenosząc jej wieńce pogrzebowe. Kiedy weszli do chaty i zobaczyli że moja Mamusia jeszcze patrzy na oczy, to wtedy szybko zaczęli chować te wieńce. A moja Mamusia powiedziała: „Nie bójcie się! To prawda, że muszę umrzeć. Jesteście przygotowani na to. I wtedy jeszcze raz spróbowano zrobić operację mojej Mamusi. Lekarz profesor z województwa z miasta Chmielnickiego zdecydował się jeszcze raz spróbować zrobić operację. Powiedział bardzo proste, ale trudne do przyjęcia słowa: „I tak wasze dziecko musi umrzeć - tak powiedział do mojej Babci Adeli - a więc spróbujmy jeszcze raz. Trzeba operować ją, a może jednak uda się odzyskać jej zdrowie. I podjęli się powtórnej operacji. Moja Mamusia miała tylko jedno życzenie i prośbę -  jeżeli by miała umrzeć, to nie chciałaby, aby mnie komuś oddano, tylko żeby mnie zostawili dla mojej Babusi Adeli, aby ona mnie wychowała, i aby ona się mną zajęła. Bo Mamusia wiedziała, że ja przy niej nie zginę. A rodzona siostra mojej Mamusi mówiła: „Nie przeżywaj. I tak wszystko wskazuje na to, że umrzesz. Dziecko zostanie przy twojej Mamie.”, czyli przy Babci Adeli. To był ostateczny testament mojej Mamusi.

Podczas powtórnej operacji okazało się, że we wnętrznościach mojej Mamusi po pierwszej operacji zostały nożyczki, skalpel i bandaż. Dlatego tak się stało, że tą pierwszą operację przeprowadzał lekarz, który był pijany podczas operacji. I to dopiero później potwierdzili pracownicy szpitala, pielęgniarki i inni lekarze, którzy mówili, że tak już nieraz się zdarzało, że on w takim stanie przychodził do pracy. To wszystko gniło wewnątrz mojej Mamusi i kiedy skończyli ją operować, kiedy wyczyścili wszystko, pomyli, pozszywali na nowo, lekarz profesor, który robił powtórną operację,  czekał przy łóżku mojej Mamusi, aż ona wyjdzie z narkozy. Był to bardzo taki moment dramatyczny, bo każdy się spodziewał, że Mamusia nie przeżyje i umrze. A on trzymając za rękę moją Mamusię, patrzył na zegarek i mówił: „Jeżeli wskazówka dojdzie do dwunastki, a ona się nie obudzi, to już się nigdy nie obudzi”. Kiedy wskazówka zegarka dochodziła do dwunastki, drgnęła ręka mojej Mamusi i lekarz powiedział: „Będzie żyła!” A do naszej Rodziny powiedział: „A wy podawajcie do sądu na tego poprzedniego lekarza i ja będę świadkiem przeciwko niemu, aby go wygnano z pracy, aby innych ludzie nie wpychał do grobu, aby już nie zabijał ludzi”. I kiedy już Mamusia doszła do siebie, kiedy już wróciła do domu, zaczęła rozmawiać z moją Babcią Adelą, ze swoją Mamą, i zapytała; „Mamusiu, jak mamy postąpić? Lekarz profesor powiedział, aby tego poprzedniego lekarza podać do sądu. Co Ty na to powiesz?” Moja Babusia Adela odpowiedziała mojej Mamusi: „Dziecko! Pan Bóg Tobie podarował życie. Przebacz mu”. I moja Mamusia wybaczyła. Nie podała do sądu człowieka, który tyle ludzi zabił i zagnał w grób. Ja kiedy tego słucham, jak Mamusia opowiada jeszcze do dzisiaj - przepraszam Was za to, że tak szczerze powiem - jeszcze do dzisiaj mam taki bunt i jestem gotowy go nie tylko do sądu podać, a w ogóle zabić tego człowieka, odebrać mu życie. Ale kiedy mówię o tym swojej Mamusi, to Mamusia zawsze mi mówi: „Syneczku! Bóg tobie niejednokrotnie podarował życie, już niejednokrotnie wyciągnął cię z tamtego świata. Przebaczyła  Babusia, przebaczyłam ja - i ty wybacz”. I dzisiaj, jako dorosły człowiek, jako kapłan, chcę powiedzieć, że moja Mamusia nauczyła mnie przebaczać. I dlatego przebaczam -  przebaczam tym wszystkim, którzy chcieli mnie zabić, przebaczam tym, którzy chcieli zabić moją Mamusię, przebaczam wszystkim, którzy, nie rozumiejąc co czynią, chcą zabijać ludzi. A dla tych ludzi pokrzywdzonych proszę, aby Pan Bóg im błogosławił, dawał im siły i zdrowie, i aby oni byli żywą katechezą, żywą ewangelią, i żywym świadectwem dla tych, którzy jeszcze borykają się, aby podjąć decyzję przebaczenia.

Bardzo mile i często wspominamy sobie z Mamusią nasze ogromne lustro na wielkiej chacie -  tak mówimy na duży pokój w mieszkaniu, w którym się zazwyczaj nie mieszka, ale jest on przeznaczony dla gości, dla różnych spotkań, dla jakichś poczęstunków. O co tak naprawdę w tym chodzi? Rzeczywiście w dużym pokoju w naszym domu było starodawne duże ogromne lustro i jest ono tam do dziś. Z tym wychowawczym lustrem była taka kiedyś historia, że jak ja byłem jeszcze małym dzieckiem, ale już nie takim małym, tylko takim, który mógł już chodzić, biegać, mówić. Ale jeszcze nie byłem aż takim dużym chłopakiem. Czasami zdarzało się, że też coś tam nabroiłem, czy nie posłuchałem, czy byłem kapryśny, czy nie chciało mi się coś tam pomóc Mamusi czy Babci i wtedy nikt nie krzyczał na mnie, ani Mamusia, ani Babcia, nie bili mnie, nie karali, tylko mówili mi: „Idź na wielką chatę i tam w lustrze zobaczysz chłopczyka, pokiwaj mu palcem, nakrzycz na niego i powiedz mu, żeby tak więcej nie robił. I szybciutko wracaj do nas. Będziemy coś fajnego wspólnie robić.” I tak było. Na początku zastanawiałem się, dlaczego ten chłopczyk w lustrze jest bardzo podobny do mnie. A potem, gdy już wiedziałem, że to ja jestem w tym lustrze, to kiedy mnie kolejny raz już jako większego chłopczyka wysyłano do tego lustra, to ja najpierw patrzyłem, czy nie obserwuje mnie Mamusia albo Babcia, i jak widziałem, że nikogo nie ma, że nikt na mnie nie patrzy, to ja szybciuteńko przebiegałem przez duży pokój w jedną i w drugą stronę, żeby tylko się mignąć przed tym lustrem, i siebie tam nie zobaczyć, bo nie chciałbym się swarzyć na siebie. Tak bardzo siebie kochałem i tak bardzo oszczędzałem siebie, bo nie chciałbym, aby, na tego chłopczyka, którym rzeczywiście byłem ja, ktokolwiek krzyczał i ktokolwiek go obrażał. A przy tym uczyłem się być dobrym pomocnym i posłusznym dzieckiem.

Tak jak wielu z nas, nie wszystkie szczegóły pamiętam ze swojego wcześniejszego dzieciństwa. Ale zostało mi to jedno, jedno wrażenie, przekonanie i uczucie, że zawsze byłem kochany, że zawsze byłem na pierwszym miejscu zaraz po Panu Bogu w swojej Mamusi i w Babci Adeli. Na tyle byłem kochany, że nawet na swoją Babusię mówiłem „Mama”. Mówiłem to słowo Mamusia i do Mamusi i do Babci, bo słyszałem, jak do Babci zwraca się moja Mamusia. I kiedy przychodzili do nas sąsiedzi, czegoś potrzebowali, czy trzeba było coś pożyczyć, czy zapytać, a ja się bawiłem na podwórku, pytali mnie: „Czy jest Mama w domu?” A ja patrzyłem na nich i pytałem się: „O jaką Mamusię wam chodzi? O młodziutką, czy o stareńką?” I zawsze to było takie miłe, takie przyjemne, że sąsiedzi i inni ludzie rozumieli mnie i również, nie poprawiając mnie, mówili, że potrzebują Mamusię czy Babcię. Dlatego dzisiaj jestem bardzo wdzięczny Panu Bogu za moich Rodziców, zwłaszcza za moją Babusię i Mamusię, przy których się wychowywałem, które odkrywali mi nowe horyzonty tego świata i uczyli mnie jak kochać Boga i ludzi. A przede wszystkim dziękuję im za to, że ja nigdy w życiu nie pamiętam takiej sytuacji, abyśmy nie poszli do kościoła w niedzielę, i nigdy nie pamiętam takiej sytuacji, aby był taki dzień, kiedy byśmy się nie pomodlili . Bardzo serdecznie dziękuję Panu Bogu za to, że zwłaszcza wieczorne modlitwy były takie długie, piękne, wierszowane i nawet śpiewane. Dziękuję Mamusi za to, że mnie rano budziła, uszczęśliwiała pocałunkami i kiedy miałem iść do przedszkola, zawsze mi mówiła: „Syneczku kochany, a teraz podziękujmy Panu Bogu za ten nowy piękny dzień. Podziękujmy za odpoczynek i podziękujmy za siebie wzajemnie.” I to mi zostało - moja piękna osobista stała rodzinna modlitwa z miłością do Boga do mojej Mamusi i do mojej Babci Adeli.

 

MATKA, KTÓRA PRAGNIE TYLKO BOGA - WCZEŚNIEJSZA PIERWSZA KOMUNIA ŚWIĘTA

 

 

Zawsze najlepiej czułem się w kościele. Bardzo lubiłem chodzić do kościoła. Bardzo mi się podobało jak w kościele śpiewają, jak ludzie się modlą. Bardzo byłem szczęśliwy, kiedy nasz ksiądz proboszcz ksiądz Władysław Wanags, idąc od konfesjonału ze spowiedzi, szedł do zakrystii, aby się przygotować do Mszy Świętej, to zawsze każde dziecko, które było przed ołtarzem, to głaskał po główce, uśmiechnął się do nas, i wtedy każdy z nas był taki uśmiechnięty i radosny, że kapłan zwrócił na nas uwagę. Pewnego razu, jak opowiada mi moja Mamusia, zgubiłem się w kościele, tak jak Pan Jezus. Bardzo podobna historia. Po Mszy Świętej, kiedy wszyscy Rodzice czekają na swoich dzieci, bo dzieci zawsze stoją na Mszy Świętej przed ołtarzem, przed balaskami z samego przodu, moja Mamusia nie doczekała się mnie. I wtedy przychodzi pani która sprzątała w kościele, nasza krewna z Rodziny i zadaje Mamusi pytanie: „Janusia, czy ty wiesz, gdzie jest twoje dziecko?” Mamusia mówi: „Nie wiem. Pomóż mi go znaleźć”. „To chodź za mną.” - mówi ta kobieta i poprowadziła moją Mamusię do zakrystii. Kiedy mamusia weszła do zakrystii, to zobaczyła, że ja rozmawiam z naszym księdzem proboszczem księdzem Władysławem. W chwili ciszy usłyszała, że rozmawiamy o Komunii Świętej. Moja Mamusia powiedziała: „Przepraszam Kapłana! Może mój syn nie umiał się z wami przywitać, może nie wiedział jak prawidłowo cokolwiek powiedzieć, może nie wie jak rozmawiać z księdzem - niech nam ksiądz wybaczy. Ja nie wiedziałam, że on jest tutaj.” A ksiądz proboszcz powiedział: „Wszystko jest dobrze. On jest bardzo fajny chłopczyk, wszystko umie, zna wszystkie modlitwy, mi opowiedział bardzo dobrze prawie cały katechizm. Jest przez Was bardzo dobrze wychowany. Tylko, że on chce Komunii Świętej, a jest jeszcze zamały, aby przyjąć Pana Jezusa, bo musi troszkę urosnąć.” I wtedy ksiądz Władysław wziął mnie za głowę, podniósł do góry i powiedział: „Gdy będziesz już taki duży, to wtedy przyjdziesz i ja ci dam Komunię Świętą.” A w domu prawie codziennie, a zawsze to w niedzielę, jak wracaliśmy z kościoła, albo jak mieliśmy iść do kościoła, to ja stawałem przy drzwiach i ołówkiem naznaczałem na odrzwiach swój wzrost i pytałem Mamusi; „Czy to już wystarczy? Czy jeszcze trzeba rosnąć dalej, aby przyjąć Pana Jezusa w Komunii Świętej?”. Miałem wtedy trzy lata, jak ta historia się wydarzyła. A wcześniej, kiedy ludzie podczas Mszy Świętej przystępowali do Komunii Świętej, to ja zawsze bardzo głośno płakałem i prosiłem Mamusi, aby kapłan też mi dał Pana Jezusa. I nawet pewnego razu ksiądz proboszcz zapytał ludzi w czasie Mszy Świętej: „Czyje dziecko tak płacze? Dlaczego zawsze ono płacze podczas Komunii Świętej?” I wtedy Mamusia musiała iść do zakrystii i księdzu wytłumaczyć,  wszystko opowiedziała: „Mój Janeczek zawsze prosi, aby jemu też dali Pana Jezusa. Bo ja mu tłumaczę w domu, że w taki sposób przyjmujemy Pana Boga na Mszy Świętej.” A więc to pragnienie, to nie jest jakaś moja zasługa, czy moje dziecięce rozumienie Eucharystii, tylko jest to skutek tego, że moja Babcia Adela i Mamusia uczyli mnie o Panu Bogu już z samego dzieciństwa, opowiadali mi o Mszy Świętej, uczyły mnie katechizmu, modlitw, pieśni kościelnych i próbowały tak na dziecięcy rozum wytłumaczyć mi to, co jest najważniejsze, co to znaczy Eucharystia - w jaki sposób Pan Jezus przychodzi do nas w Komunii Świętej, a potem w Przenajświętszym Sakramencie zostaje w ołtarzu. Również bardzo lubiłem Adorację, bo wiedziałem, że w Tej Malutkiej Hostii, w tej chwili, w tym momencie, kiedy stoimy na kolanach przed ołtarzem, to wpatrujemy się w samego żywego Pana Boga. Może to dziwne, ale dzieci potrafią bardzo łatwo zrozumieć obecność Pana Boga w ich życiu. Tylko trzeba to dzieciom z miłości wytłumaczyć i jak najszybciej to zrobić, nie czekać aż oni urosną, ale z samego dzieciństwa, od samej kołyski trzeba dzieciom mówić o Panu Bogu, aby później nie było takiej potrzeby, kiedy już dzieci urosną, mówić Panu Bogu o dzieciach.

Ja nie miałem takiej możliwości i takiego szczęścia chodzić na katechezę do kościoła. Mieszkaliśmy na wsi, było do kościoła daleko i wtedy, jeszcze za czasów komunistycznych, kiedy Kościół był prześladowany, nie było tak łatwo znaleźć możliwości, aby dziecko często pojawiało się w kościele na katechezie. W naszej parafii była siostra zakonna S. Maria Wanda ze Zgromadzenia Sióstr Sercanek, która przygotowywałam dzieci do Pierwszej Komunii Świętej, do Spowiedzi, młode pary do małżeństwa, do ślubu, i katechizowała tych, którzy mieli taką potrzebę, aby już w dorosłym wieku uregulować swoje życie sakramentalne z Panem Bogiem w Kościele. Ja całą katechezę przygotowania do Komunii Świętej przeszedłem w domu z moją Mamusią i z Babcią Adelą. To one mi wytłumaczyły jaka jest różnica między Komunią Świętą, a zwykłym kawałkiem chleba. Nauczyły mnie modlić się, uczyły mnie katechizmu - w dodatku powiem, że wszystko w polskim języku - i potem, kiedy już naprawdę wszystko wskazywało na to, że mogę przyjąć Pana Jezusa, został tylko jeszcze jeden problem, jedna przeszkoda - mój mały wiek - pięć lat. Kiedyś moja Mamusia, rozmawiając z księdzem proboszczem, zapytała: „Kiedy będę mogła dziecko przeprowadzić do Komunii Świętej?” Ksiądz proboszcz miłosiernie spojrzał na moją Mamusię i powiedział: „Najlepiej, żeby to był wiek szkolny. Niech dziecko rośnie. A Wy próbujcie jakoś to załatwić i wszystko będzie dobrze.”

Wtedy moja Mamusia podeszła do Siostry Marii Wandy i poprosiła, aby ona przyjęła u mnie egzamin do Pierwszej Komunii Świętej. Była naznaczona data egzaminu. Kiedy Mamusia mnie przyprowadziła na katechezę na egzamin, było bardzo dużo dzieci. Wtedy w tym dniu każdy, kto chodził na katechezę do kościoła albo uczył się w domu, miał wyznaczony dzień na spotkanie z Siostrą Marią. Katecheza odbywała się w malutkiej drewnianej szopie pobudowanej obok kościoła. Pamiętam duży pokój, duży stół bardzo długi, po bokach długie ławki drewniane i wszyscy dzieci siedzieli przy stole, a Siostra Maria Wanda siedziała na pierwszym głównym miejscu jak nauczycielka w szkole i dzieciom zadawała pytania. Kiedy myśmy z Mamusią weszli do tej sali, dzieci były bardzo zdumione, że taki mały chłopczyk przyszedł na egzamin. Siostra Maria powiedziała, aby Mamusia nie sadziła mnie przez stole, lecz postawiła mnie na ławce stojącego. I kiedy Siostra Maria zadała mi pytanie: „Syneczku, powiedz co ty umiesz?” - ja przeżegnałem się i rozpocząłem modlitwy: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu, Wierzę w Boga Ojca, Dziesięcioro Bożego Przykazania - i tak bez przerwy przeszedłem cały katechizm, jeszcze ten stary katechizm jeżeli ktoś pamięta tam są takie słowa „Kościół stoi na Chwale Bożej, Kościół prowadzony Duchem Świętym, Kościół opasany łaską Bożą” i tam takie różne pytanie i wyjaśnienia - i kiedy się pomodliłem wszystkie modlitwy, które znałem, przeżegnałem się - a była bardzo wielka cisza - i wtedy powiedziałem do Siostry Marii: „To już wszystko? Może być? Trzeba coś więcej? Niech Siostra mi powie, to ja się wszystkiego nauczę.” I wtedy Siostra Maria Wanda przed tymi dziećmi, nie wiedząc jak zareagować, powiedziała: „Egzamin zdany! Teraz, kochane dzieci, będziemy pytać dalej was.” Poprosiłam moją Mamusię, aby wyszła z nią z spokoju do przedsionka i powiedziała: „Wie pani co? Ja nawet nie wiem, co robić. Dziecko wszystko umie najlepiej ze wszystkich tutaj obecnych dzieci. Tylko, że on jest najmniejszy z nich wszystkich i każdy dowie się, że on jeszcze nie ma odpowiednich lat ile trzeba. Jak my to wszystko powiemy księdzu?” A moja Mamusia powiedziała takie słowa: „Siostro kochana, niech to będzie nasz tajemniczy jedyny w życiu wspólny święty grzech - powiemy księdzu, że dziecko jest gotowe i dopuszczone do Spowiedzi Świętej i Komunii Świętej. A nic nie będziemy mówili o latach, o jego wieku.” I kiedy już odbyła się Pierwsza Spowiedź, ksiądz proboszcz zawołał Siostrę Marię i moją Mamusię do zakrystii i powiedział: „Ja wszystko wiem. Ja wiem, o co chodzi. Udało się wam. Dziecko pójdzie jutro do Komunii Świętej, mimo tego, że ma pięć lat życia.” I wspólnie razem z wielkim orszakiem Pierwszokomunijnych dzieci, których wtedy było pięćdziesiąt osób, przyjąłem uroczyście pierwszy raz w życiu Pana Jezusa w Komunii Świętej. Był to rok 1983.

I od tego czasu już nigdy nie opuściłem żadnej niedzielnej Mszy Świętej, żadnego Pierwszego Piątku Miesiąca, żadnego święta czy uroczystości. To nie było nic nowego, bo moi Rodzice, Babcia i ja od zawsze mieliśmy taką praktykę duchową. A nawet, kiedy miałem taką możliwość, to w zwykłym dniu przychodziliśmy do kościoła na Mszę Świętą, zwłaszcza wtedy, kiedy było wspomnienie któregoś ze świętych Janów. Również był taki zwyczaj w naszej parafii, że dzieci pierwszokomunijne były wpisywane w Szkaplerz i w Różaniec. Myśmy odmawiali codziennie pięć pacierzy do Matki Bożej Różańcowej - czyli „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Matyjo” i „Chwała Ojcu”, a także siedem pacierzy do Matki Bożej Szkaplerznej. I to był mój taki pierwszy obowiązek duchowy po pierwszej Komunii Świętej.

 

 

DOJRZAŁOŚĆ DZIECKA JEST NAGRODĄ MATKI - PRZEDSZKOLNE BIERZMOWANIE

 

 

Powoli zbliżał się czas przygotowania do szkoły. Moi przyjaciele, koledzy i koleżanki biegali z rodzicami po sklepach lub rynkach, kupując odpowiednie rzeczy potrzebne do szkody. A my z Mamusią mieliśmy inne zadanie. Pierwsza Komunia Święta już była za nami. Teraz Mamusia zaproponowała, że warto pomyśleć o Bierzmowaniu. I znowuż, taki to był nasz i wyłącznie nasz rodzinny plan. Każdy z nas wiedział, że Sakrament Bierzmowania można przyjąć w wieku już dojrzałym. Ale znowuż, zważając na komunistyczne czasy prześladowania Kościoła, a każdy z rodziców zdrowo myślących miał na pierwszym planie Boże sprawy a nie szkolne, Mamusia z Babcią postanowiły, że pójdą do księdza proboszcza i będą prosić o możliwość dla mnie przyjęcia Sakramentu Bierzmowania.

Kiedyś moja Mamusia opowiedziała mi taką historię ze swojego dzieciństwa. Rok 1954. mamusia wtedy miała dziesięć lat życia. W parafii jeden drugiemu przekazywał, że ta niedziela, która następuje, ma być ostatnią niedzielą ze Mszą Świętą i z kapłanem. Powiedzieli władze radzieckie, że przyjdą w tym dniu i zabiorą księdza z parafii. Był wtedy w naszej parafii kapłan ksiądz Jan Olszański. A więc nastąpił ten dzień. Bardzo dużo ludzi przyszło do kościoła. Była to malutka kapliczka na cmentarzu. Tysiące ludzi obstąpili tą kapliczkę gdzie odprawiała się ostatnia Msza Święta. Kapłan mówił ostatnie swoje kazanie. W homilii tłumaczył ludziom jak mają żyć bez księdza, jak mają bez kapłana chrzcić dzieci, jak mają bez posługi kapłańskiej zawierać związki małżeńskie, jak mają bez księdza odprawiać pogrzeby, jak powinni bez księdza w razie potrzeby prosić Pana Boga o odpuszczenie grzechów w chwili śmierci. Ludzie rzewnie płakali przez całą Mszę Świętą, bo wiedzieli, że to już jest koniec, że nie ma żadnej szansy na to, aby kapłan pozostał w Parafii. Skończyła się Msza Święta, a potem było Wystawienie Najświętszego Sakramentu i kapłan ostatni raz podniósł w górę monstrancję z Panem Jezusem błogosławiąc lud Boży, a wszyscy ludzie na głos w tej kaplicy i na zewnątrz krzyczeli: „Panie Jezu, pobłogosław nas! Panie Jezu, nie opuszczaj nas!  Panie Jezu, pozostań z nami i zostaw nam kapłana!”. I wydawało się, że w tym momencie Niebo usłyszało ten rzewny krzyk wierzących ludzi. Kiedy ksiądz już wychodził z kościoła z malutką teczką i miał przekroczyć próg kaplicy wchodząc na schody, wtedy ludzie nie wytrzymali i rzucili się mu w nogi. Objęły go za nogi i trzymając go krzyczeli: „My księdza nie oddamy!” Uzbrojeni wykonawcy rozkazu radzieckiego, którzy przejechali po księdza, stali z bronią i trzymając broń nastawioną w stronę ludzi powiedzieli: „My musimy ten rozkaz wypełnić!” A ludzie powiedzieli im: „Możecie nas tu pozabijać, ale my księdza nie oddamy! Bo kto nam będzie chrzcił dzieci? Kto nas będzie błogosławił na związki małżeńskie? Kto będzie odprawiał pogrzeby? Kto nas będzie jednał z Bogiem poprzez spowiedź? Kto nam będzie udzielał Komunii Świętej? Kto nas będzie uczył o Panu Bogu? My księdza nie oddamy!” Zapadła wielka cisza. Ci służbiści uzbrojeni, wysłańcy władzy radzieckiej, zobaczyli, że nie dadzą rady odebrać księdza od ludzi, odwrócili się i poszli do samochodu, który wtedy nazywano „czarny woron” czyli wojskowy pojazd milicyjny. A ludzie schwycili księdza, podnieśli go, wzięli go na ręce i zanieśli go do kościoła do kaplicy i posadzili przy ołtarzu i powiedzieli mu: „W dzień i w nocy będziemy pilnować księdza i przychodzić tutaj. I księdza już nie oddamy nigdy.” I tak było przez długi czas - ludzie przychodzili i na zmianę pilnowali księdza i kościółek cmentarny.

Po takiej przeżytej historii ja rozumiałem, dlaczego Mamusia i Babcia Adela chcą mnie jak najszybciej doprowadzić do Bierzmowania. Bo bały się, że te czasy mogą wrócić, że księdza mogą zabrać w każdej chwili. Dlatego takie, a nie inne było ich postanowienie. I znowuż cała procedura: rozmowa z kapłanem, rozmowa z siostrą katechetka i ostateczny wynik - Bierzmowanie w 1984 roku, w szóstym roku mojego życia. Wybranym sobie na Bierzmowanie imię Stanisław. Były na to dwa powody - pierwszy z nich, to imię mojego Tatusia, który już na ten czas był w Niebie, a drugi powód, to nasza parafia pod wezwaniem Świętego Stanisława Biskupa i Męczennika. Nasz kościół jest poświęcony też ku czci Świętego Antoniego z Padwy. Dlatego też miałem wątpliwości, czy wybrać imię Stanisław, czy Antoni. A jeżeli Antoni, to dlaczego nie Józef? Bo w dwóch bocznych ołtarzach były obrazy i figury Świętego Antoniego i Świętego Józefa. Ale w ostateczności wybrałem imię Stanisław. Kiedy pytałem Mamusi, czy to będzie dobre imię czy może wybrać inne - Mamusia mi odpowiedziała: „Przy Chrzcie Świętym nie mogliśmy się ciebie zapytać z Tatusiem, jakie byś chciał mieć imię. Wybraliśmy ci najpiękniejsze imię. A zaraz po nim jest imię Stanisław. Twój wybór jest bardzo słuszny. Gratuluję!” I dlatego otrzymałem na Bierzmowaniu imię Stanisław.

I jak później powiedziała Mamusia do mojej Babci Adeli: „Teraz nasze dziecko jest z Panem Bogiem i może śmiało iść do szkoły!” Takie było moje przygotowanie do zerówki i do rozpoczęcia nowego etapu życiowego. To wszystko wydarzyło się w 1984 roku.

Moim bierzmowanym Tatusiem, czyli świadkiem Sakramentu Bierzmowania, został Pan Mikołaj Jarowyj. A z wyborem bierzmowanego Tatusia była taka historia. Moja Mamusia rozmawiając z Babcią Adelą powiedziała tak: „Myśmy wybrali na Rodziców chrzestnych ludzi z naszej Rodziny. Tym razem na Bierzmowanie wybierzmy kogoś z obcych, aby nasza Rodzina się powiększała.” I kiedy moja Babcia Adela powiedziała, że to bardzo dobry pomysł, tylko trzeba teraz się rozejrzeć komu zaproponować taką posługę, to moja Mamusia jej odpowiedziała: „Ja widziałem przy ołtarzu bardzo pobożnego ministranta. On zawsze ma złożone ręce na modlitwie, cały czas patrzy na ołtarz. Jest fajnym człowiekiem, młodym, spokojnym, bardzo życzliwym. Znam jego Rodzinę, Tatę i Mamę. Zapytajmy go, czy będzie chciał dla naszego dziecka zostać Bierzmowanym Tatusiem.” I tak się stało. Kiedy moja Mamusia podeszła do Pana Mikołaja, powiedziała mu wprost: „Bracie, widziałam jak się modlisz przy ołtarzu. Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Chcę cię prosić o to, byś został świadkiem Bierzmowania dla naszego syna. Będziesz miał bierzmowane dziecko. Pozdrawiam cię! Gratuluję!” I Tatko Kola się nie odmówił. Przygarnął mnie do siebie i powiedział: „Ja przyjdę na twoje Bierzmowanie.” I do dzisiaj jest bardzo sumienny w swoich obowiązkach i przywilejach jako Tatko Bierzmowany. Od chwili Bierzmowania i do dziś często się spotykamy, rozmawiamy ze sobą, Tatko Kola mnie odwiedza, my z Mamusią odwiedzamy ich Rodzinę. A on zawsze stoi na wysokości zadania. I nawet teraz, kiedy jestem kapłanem, kiedy jestem dorosłym człowiekiem, to on trafi mnie zapytać: „Nie zapomniałeś o modlitwie? Wszystko dobrze u ciebie? Jesteś posłusznym Mamusi?”

I opowiem taką też historię. Kiedyś jako małe dziecko, ale już w szkolnym wieku, wychodzimy z kościoła, moja Mamusia i Babcia Adela rozmawiali z naszą Rodziną. W tym rodzinnym kręgu też był Tatko Kola. Kiedy ja się przywitałem z nimi, on mnie wziął na ręce, podniósł, przygarnął do siebie, ucałował i zapytał: „Syneczku! Czy pamiętasz, co było na Mszy Świętej? Co ksiądz opowiadał na kazaniu?” A ja w swojej sprytności powiedziałem: „Ksiądz mówił o Panu Bogu!” A Tatko Kola tak uważnie patrząc mi w oczy, powiedział: „To dobrze! Teraz pójdziesz jeszcze raz na drugą Mszę Świętą. A mamusia pójdzie do nas na gościnę. A ty przyjdziesz potem i opowiesz nam wszystko dokładnie, co ksiądz mówił o Panu Bogu.” Moja Mamusia milczała, babcia Adela też się nie odezwała ani słowem - przecież tatko Kola ma obowiązek i przywilej w duchowym wychowaniu swojego bierzmowanego dziecka. Ja popatrzyłem na wszystkich i zrozumiałem, że inaczej być nie może. Szybciutko pobiegłem na drugą Mszę Świętą.  W tym dniu wydawało mi się, że byłem chyba najbardziej uważny w życiu w kościele, od kiedy siebie pamiętam. Zapamiętałem wszystko, całą Mszę Świętą łącznie z homilią. I kiedy poszedłem po Mszy Świętej do Tatusia Mikołaja do domu, akurat cała ich Rodzina, moja Mamusia i Babcia Adela siedzieli przy stole. Przerwali jedzenie, a Tatuś Kola zapytał mnie: „Tym razem też ksiądz mówił o Panu Bogu?” A ja powiedziałem: „Tak! Ale opowiem więcej.” I tatko Kola mówi: „To proszę bardzo! Zamieniamy się w słuch.” Jeszcze postawił mi krzesło przy stole, kazał mi wejść na to krzesło, i ja opowiedziałem im całą Mszę Świętą. Mamusia pierwsza zaczęła klaskać w dłonie, ja podbiegłem do Mamusi, pocałowałem ją i Babusię, a potem poczułem, że ktoś mnie wyrywa z matczynych rąk. Obróciłem się, a Tatko Kola stał z wyciągniętymi rękami i mówi: „Chodź do mnie, syneczku. Gratuluję! Bardzo pięknie! Jesteś cudowny!”, pocałował mnie, posadził koło siebie i mówi; „Proszę częstować się. Wszystko dla ciebie przygotowane.” A ja byłem bardzo szczęśliwy, że zrobiłem tak, jak powinno być. I za to dzisiaj dziękuję dla Tatka Koli. Dziękuję też Mamusi i Babci Adeli za to, że żadnego razu nie przeszkodziły mu w tym, co on robił w stronę mojego wychowania. Dlatego jestem szczęśliwy. że mam takiego świadka Bierzmowania i życzę, aby każdy miał takiego Tatusia, czy Mamusię przy Bierzmowaniu i w całym swoim życiu.

 

 

POMOC JEST CHLUBĄ MATKI - MINISTRANT OŁTARZA

 

 

Kiedyś w kościele podszedłem do mojej Mamusi i powiedziałem: „Mamusiu! Bardzo mi się podoba, jak chłopaki służą przy ołtarzu koło księdza.” A Mamusia popatrzyła na mnie i mówi: „Bardzo dobry pomysł! Właśnie przed szkołą jeszcze byśmy mogli i tą sprawę załatwić. Podoba ci się być ministrantem?” - zapytała mnie Mamusia, a ja odpowiedziałem: Tak! Bardzo! Bardzo bym chciał być tam razem z nimi przy ołtarzu i służyć Panu Bogu i kapłanowi.” I wtedy Mamusia wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do zakrystii i poprosiła księdza proboszcza, aby on przyjął mnie do służby ołtarza. I wtedy jako malutki chłopczyk, jeszcze przedszkolny, zacząłem przysługiwać kapłanowi w czasie Mszy Świętej przy ołtarzu. Myślałem, że jestem najszczęśliwszy na świecie - i tak rzeczywiście było.

Bardzo uważnie starałem się pamiętać o wszystkich wskazówkach, które mi moja Mamusia mówiła przedtem, jak miałem iść pierwszy raz posługiwać przy ołtarzu. Powiedziała mi: „Syneczku kochany! Pamiętaj o Panu Bogu, Któremu służysz. Zawsze miej na uwadze przed Kim stoisz, Komu posługujesz. Na ciebie też patrzą ludzie, oni się uczą od ciebie jak prawidłowo się modlić. Bądź zawsze pogodny, radosny, bo to jest wielki zaszczyt być na służbie u Pana Boga. Przekonasz się o tym, gdy już tego spróbujesz.” I na pierwszej Mszy Świętej zemdlałem. Byłem tak bardzo uważny, wpatrzony w ołtarz, że kiedy było gorąco, bo to było lato, i było bardzo duszno, to nawet nie zauważyłem, jak mi się coś źle zrobiło i zacząłem się posuwać na kolano, a po chwili jeden ze starszych ministrantów mnie podchwycił, zaprowadził do zakrystii i dali mi troszkę wody. I wtedy mnie zapytali: „Jak się czujesz?”, a ja powiedziałem: „Chcę wracać do ołtarza.” - i wtedy mnie znowu zaprowadzono przed ołtarz. I już wtedy, aż do dzisiaj nigdy takiego czego się nie wydarzyło. Zawsze byłem na tyle skupiony na tym, co robię, że potem świadomie do końca rozumiałem, jak mam posługiwać i jak mam się zachowywać przy ołtarzu.

Okres mojej ministrantury - to były piękne lata. Ponieważ poznałem wielu przyjaciół, w kościele wychowywałem się, jeździliśmy z kapłanami i parafianami na różne odpusty do innych parafii bliższych i dalszych, chodziliśmy w pielgrzymkach, a również mieliśmy bardzo ciekawe i pożyteczne spotkanie ministranckie, podczas których nas uczono modlitwy, uczono służenia przy ołtarzu i uczono również takiej zaradności życiowej - bo chodziliśmy do lasu, nad rzekę, na różny wyprawy, organizowano nam wyjazdy, i to nas kształtowało jako chłopaków. Można powiedzieć, że to było takie Boże wojsko dla każdego z nas. A dzisiaj wielu z nas jest kapłanami, a nasze przyjaciółki dziewczyny, które były adorantkami bielankami, są również siostrami zakonnymi. A także mamy bardzo wiele znajomych i przyjaciół, którzy pozakładali  swoje rodziny, żyją w małżeństwach i do dzisiaj z nami bardzo się przyjaźnią. My sobie cenimy ich znajomość z nami, a oni cenią sobie to, że mają znajomych i bliskich kapłanów, braci i sióstr zakonnych.

Akurat na jednym z takich wyjazdów ostatecznie rozpoznałem swoje powołanie kapłańskie i zakonne. Był to rajd rowerowy, który zorganizował dla nas ksiądz Józef Wycisło, który pomagał naszemu księdzu proboszczowi w Gródku i obsługiwał wiele parafii ,między innymi: Tarnoruda, Jarmolińce, Wołoczyska i jeszcze inne wioski. I kiedy byliśmy w Tarnorudzie, zatrzymaliśmy się w parafii Matki Bożej Częstochowskiej. Wieczorem, czekając na księdza Józefa, chodziłem sobie dookoła kościoła, modliłem się i tak zacząłem myśleć - jakie jest wreszcie mojej powołanie. I tak coś bardzo mnie ciągnęło do tego, aby powiedział Panu Bogu, że ja chcę zostać kapłanem. Wszedłem wtedy do kościoła, uklęknąłem przed obrazem Matki Bożej przy głównym ołtarzu i powiedziałem: „Zgadzam się być kapłanem i zakonnikiem! Matko Boża, pomóż mi! Panie Jezu, prowadź mnie!” I wtedy, jako jeszcze mały ministrant, już byłem ostatecznie zdecydowany, że zostanę kapłanem.

W dzieciństwie bawiłem się w księdza. Bardzo lubiłem i podobało mi się jak kapłan odprawia Msze Święte lub Nabożeństwa. W domu często sam osobiście przebierałem się za księdza i w chacie odprawiałem „swoje Msze Święte”. Prosiłem, aby Babusia lub Mamusia pomagały mi jako ministranci. A gdy Mamusia mówiła, że dziewczynkom nie można służyć przy ołtarzu, to ja mówiłem, że u nas jest taka specjalna domowa Parafia i starsze dziewczynki mają pozwolenie na służenie w czasie Nabożeństw. Myśmy wspólnie odprawiali uroczysty Różaniec lub Koronkę do Bożego Miłosierdzia, każdego dnia inną Litanię, jak było to w zwyczaju naszego kościoła w Gródku i też prowizoryczne Msze Święte, gdzie zwykłe ciastka zamieniały komunikanty. Czasem Babusię prosiłem, aby udawała starszych chorych osób w łóżku i przynosiłem do niej moją Komunię Świętą, robiłem jej namaszczenie i spowiadałem. Babcia ledwo wstrzymywała się ze śmiechu, ale starała się być poważną. A Mamusia chodziła ze mną po kolędzie z pokoju do pokoju, musiała głośno śpiewać i dzwonić, natomiast Babusia Adela musiała szybko nadążać przed nami i spotykać nas jako gospodyni innego domu, która przygotowuje krzyż, świece, obrazki, obrus i wodę do poświęcenia. Oczywiście w każdym pokoju dostawaliśmy z Mamusią od Babusi jakieś prezenty za kolędowanie. I tak bywało bardzo często. Nawet na ulicy, czy na łące przy krowach, uczyłem moich kolegów na ministrantów, lub na księży, ale tylko wikarych, bo ja byłem u nich proboszczem i potem razem odprawialiśmy nabożeństwa. A gdy robiliśmy procesje, to dziewczynek uczyłem na bielanek, aby umiały pomagać w procesji lub na Adoracji potrafiły posypywać kwiaty. Wielu dzieciaków było prawosławnych. To niektórzy musieli przejść na naszą wiarę Katolicką - oczywiście to wszystko w zabawie - albo uczyłem ich być batiuszkami i wtedy mogli na Mszy Świętej stać tylko obok w swoich stułach. Nieraz przychodziły panie sąsiadki do Mamusi i wyjaśniały, czy ich dzieci są już katolikami i czy wstąpili do seminarium, czy to tylko była zabawa. Bo myśmy niektórych nawet chrzcili i zmieniali im imiona. To wtedy Mamusia mnie wołała i ja musiałem to wszystko tym sąsiadom wyjaśniać. A Mamusia mi potem na osobności mówiła: „Dziecko! To dobrze, że wy macie takie zabawy, ale pamiętaj, abyś tego nie robił na poważnie, bo można Panu Bogu namieszać w Sakramentach. Bądźcie ostrożni.” Ja Mamusi podtakiwałem, ale dla mnie i tak wszystko było na poważnie. Dzieciaki chętnie szły do chrztu, jeszcze bardziej do ślubu, bo to był cały ubaw, ale już na pogrzeb to już chętnych nie było, trzeba było wtedy kogoś za pokutę wyznaczać, aby udawał zmarłego. I wtedy kto na takim pogrzebie zaśmiał się, to wymieniał tego, kto leżał w trumnie. I to są takie nasze dziecięce zabawy, o których można opisywać w tomach książek. Co ciekawe, na moście często zatrzymywali się ludzie i patrzyli na nas z ubawem, jak my na łące uprawialiśmy ten cały cyrk. Też czasami to widzieli nasi Rodzice.

 

 

HOJNE MATCZYNE SERCE - BLISKOŚĆ Z RODZINĄ

 

 

Od kiedy pamiętam moją Mamusię i Babcię Adelę, to zawsze widziałem, jak one sobie cenią więzy rodzinne. Bardzo mi się podobało to, że w naszej rodzinie są częste odwiedziny. Ja jeszcze jako małe dziecko, często z Mamusią jeździłem do tej dalszej rodziny, pokonaliśmy długie odległości. Ale też lubiłem, kiedy do nas przyjeżdżali z rodziny, kiedy nas odwiedzali. Naprawdę dla dziecka, które rośnie i rozwija się jest to bardzo ważne. Ważne jest to dla każdego człowieka. Bo jest to dowód, że ty nie jesteś sam, że obok ciebie są bliscy tobie ludzie, że są kochające serca, dla których nie jesteś obojętny. Czasem zadawałem Mamusi zapytanie: „Mamusiu, dlaczego my tak dużo pomagamy naszej rodzinie?” Bo rzeczywiście, jak jechaliśmy do kogoś w goście, to tak jakbyśmy się już z domu wyprowadzali: duże torby, wiele rzeczy, jakieś ubrania, jedzenie, trochę pieniędzy I Mamusia zawsze mi mówiła: „Bo my to robimy dla nas. Przecież oni są naszą Rodziną, tylko mieszkają w innym domu. To tak, jakbyśmy sami sobie pomagali. A kiedy będzie taka potrzeba, to oni też i nam pomogą.” I rzeczywiście, kiedy jeździliśmy do moich starszych kuzynów, to zawsze wujek Franek, czy ciocia Lusia, dawali nam dużo rzeczy ze swoich synów, a ja je przymierzałem, ciesząc się, że mam nową garniturę i wyposażony w nowe ubrania wracałem do domu. Widziałem tą jedność między nami w domu i między naszą Rodziną. I bardzo to sobie dzisiaj też cenię, i to również przekazuję innym jako świadectwo, że człowiek sam nie da rady wszystkiego zrobić na tym świecie, ale jeżeli nas jest więcej, jeżeli my się szanujemy i kochamy, to wtedy Pan Bóg nam błogosławi i jeden drugiemu pomagamy, abyśmy nie czuli się pokrzywdzeni, abyśmy się nie czuli, że nas ktoś zostawił, że jesteśmy niepotrzebni. A więc Rodzina - to jest najlepszy sposób zrozumieć, jak bardzo ta Boża Miłość miłość jest rzeczywista w naszym życiu.

Moja Mamusia często powtarza, że rodzina, to nie tylko ci, którzy są z nami w domu. To prawda, że nasi domownicy są dla nas najbliższą Rodzina. Ale Mamusia mi nieraz mówiła: „U nas jest wiele rodzin. Jedna rodzina - to nasza Rodzina. Druga - to Kościół. Trzecia - to koledzy z pracy, ze szkoły, ze szpitala znajomi. My mamy bardzo dużą rodzinę.” I to prawda. Bo sąsiedzi, to też jak rodzina. Oni są najbliżej nas, w każdej chwili możemy do nich się zwrócić o pomoc, bo krewni są zazwyczaj dalej od naszego domu.

Kiedyś, jeszcze jako przedszkolak, przebiłem sobie gardło patykiem. Zjeżdżliśmy z kolegami u nas na podwórku z żomowej jamy - to taka wykopana w ziemi kwadratowa jama z zadaszeniem, w której znajdowały się burakowe wysłodki dla krów. Myśmy z chłopakami włazili na to zadaszenie i, aby się nie ześliznąć, popychaliśmy się kijami. A jak zjeżdżaliśmy po dachu z papy, to kijki trzymaliśmy w zębach, aby nam nie przeszkadzały. I jakoś się wywróciłem i ten patyk wszedł mi przez usta w gardło. Ja szybko pobiegłem do Babusi Adeli cały zakrwawiony. Babcia ze strachu wzięła mnie na ręce i pobiegła do felszerki, naszej wiejskiej lekarki, zostawiając chatę na pilnowanie moim kolegom. Wszystko się dobrze zakończyło. Ja zostałem opatrunkowany i uratowany, koledzy pilnowali domu, a Mamusia, gdy wróciła z pracy, to już wszystko zastała w spokoju. Od tamtego czasu pamiętam, jak ważne jest być dobrym sąsiadem i przyjaznym przyjacielem, aby komuś pomóc w potrzebie. U nas na wiosce tak się mówi do dziś, że kupując dom, to kupujesz sąsiadów, a nie dom.

Rodzina jest święta. Tak mi zawsze tłumaczyły Mamusia i Babusia. Nawet Święty Paweł Apostoł, aby wytłumaczyć, czym jest Wspólnota Kościoła, porównuje Chrześcijaństwo do rodziny. I kiedy ja uczyłem się w Seminarium w Gródku na Podolu (1995-1996), a jeszcze wcześniej byłem przez dwa lata (7-8 klasa) w Niższym Seminarium w tym samym miejscu, to Mamusia mi zawsze mówiła: „Jeśli chcesz wyuczyć się na dobrego kapłana, to musisz wszystkich traktować jak swoją rodzinę i wtedy będziesz umiał w przyszłości jednoczyć ludzi wokół Pana Boga.” Były to naprawdę piękne czasy. Bardzo sobie cenię ten czas przeżyty w Gródeckim Seminarium, bo nawet mi więcej dały te lata młodsze i krótsze, aniżeli późniejsze studia Seminaryjne. Bo to był mój duchowy fundament kapłańskiej formacji. Bardzo dziękuję Bogu za ten czas i naszym wychowawcom profesorom, którzy swoje serce wkładali w nasze przygotowanie do kapłaństwa.

 

NAUKA MAMY NAJWAŻNIEJSZA - SZKOLNE LATA

 

 

25 maja każdego roku jest ostatni dzwonek w szkole. Jest to ostatni dzień szkolnych zajęć, ostatni dzień, kiedy przychodzimy na lekcje. Jest to zarazem pierwszy dzień, kiedy rozpoczynają się letnie wakacje. Oczywiście, potem jeszcze są egzaminy, tak zwana „praktyka szkolna”. Ale pewnego dnia przyszedłem do domu ze szkoły i powiedziałem Mamusi: „Mamusiu! Pani nauczycielka nam dzisiaj powiedziana, że 13 czerwca będziemy mieli egzamin w szkole.” Mamusia na mnie spojrzała i powiedziała mi: „Przecież ty wiesz co robić.” 13 czerwca jest odpust Świętego Antoniego z Padwy w naszej parafii w Gródku. Rzeczywiście ja wiedziałem, co mam robić. Ja nie mogłem w tym dniu opuścić Mszy Świętej. I wiedziałem również, że będzie to taki dzień w moim życiu, kiedy moja nieobecność na egzaminie zadecyduje, że ja zostaję jeszcze na jeden rok w tej samej klasie. 13 czerwca byłem w kościele. Przysługiwałem do Mszy Świętej. Byłem razem z Mamusią i z Babcią, i z całą naszą Rodziną bliższą i dalszą na odpuście Świętego Antoniego z Padwy w Gródku. Na drugi dzień poszedłem do szkoły i od razu zacząłem swój obchód szkolny od biblioteki. Wszedłem do szkolnej biblioteki, przywitałem się i do tej pani, która tam pracowała, powiedziałem: „Niech mi pani zapisze te same książki jeszcze na jeden rok.” Ona ze zdziwieniem patrzy na mnie i pyta: „Dlaczego? Nie znalazłeś egzaminów? Zostawili cię jeszcze na następny rok?” A ja powiedziałem: „Nie, nie zostawili. Nie było mnie na egzaminie. Ja byłem w kościele wczoraj i wiem, że zostaję jeszcze raz w tej samej klasie. Dlatego przyszedłem powiadomić panią, że swoich książek nie przyniosę. Przyniosę je dopiero za rok.” I kiedy wyszedłem z biblioteki, spotkałem swoją nauczycielkę, kierowniczkę klasy, obok niej stała nauczycielka, z przedmiotu którego wczoraj był egzamin. Popatrzyły na mnie i mówią do mnie: „Bardzo dobrze, że ty jesteś. Idziemy do pana dyrektora.” Ja ze strachem, ale też z odwagą wszedłem do gabinetu dyrektorskiego. Dyrektor podał mi rękę i powiedział: „Żezicki! Maładiec (zuch)! Gratuluję!” Ja się uśmiechnąłem i mówię: „No, a co zostaje robić? Inaczej nie można sobie wyobrazić waszej reakcji.” I wtedy pan dyrektor mi powiedział: „Bardzo dobrze zrobiłeś! Jeżeli byś ty wczoraj przyszedł na egzamin - ja bym chyba zwariował. Tyle wojen z tobą przeprowadziliśmy za kościół. Ja byłem pewny, że ciebie nie będzie na egzaminie. Ja byłem pewny, że ty będziesz w tym dniu w kościele. Ja wiem, że 13 czerwca jest odpust w waszej parafii. Jakbyś ty przyszedł na egzamin, a nie poszedł do kościoła, to wszystko by straciło sens.” Uśmiechnął się do mnie i powiedział: „A teraz idź do biblioteki, zanieść stare książki, zapisz się na nowe książki do następnej klasy i umów się z nauczycielką na któryś dzień, aby od ciebie przyjęła egzamin.” Ja tylko podziękowałem, również uśmiechnąłem się do nich i powiedziałem: „Dzięki Bogu za wszystko! Dziękuję wam za waszą dobroć.” I wyszedłem z gabinetu. A kiedy przyszedłem następnego dnia, aby przynieść książki do biblioteki, pani znowu była zdziwiona na mój widok. „A co dzisiaj - zapytała - co znowu  tym razem?” Ja majestatycznie zacząłem wyciągać swoje książki z tornistra i powiedziałem; „Jednak oddaję w tym roku stare książki i poproszę o nowe do następnej klasy.” Oraz w tym samym dniu zdałem zaległy egzamin. Chcę powiedzieć w tej chwili tylko jedno zdanie: „A jednak Rodziców trzeba słuchać.” A jeżeli bym miał powiedzieć drugie zdanie, to powiem w ten sposób: „A jednak warto, aby Rodzice wychowywali swoje dzieci po Bożemu.” Dziękuję za tę historię Panu Bogu, mojej Mamusi i Babcia Adeli. A również dziękuję moim nauczycielom, którzy to wszystko zrozumieli i, co najciekawsze, czekali ode mnie na taką, a nie inną historię z egzaminem w dniu odpustu Świętego Antoniego.

Jako chłopiec, jeszcze wtedy mały, bardzo chciałem nauczyć się jeździć samochodem. To napewno jest marzenie każdego mężczyzny, starszego lub małego. A jak u mnie już na ten czas Tatuś był w Niebie, to mi nie łatwo było urzeczywistnieć takie marzenie. Czasem z dziecięcą zazdrością patrzyłem, jak moi koledzy siadali na kolana swoich ojców i trzymali się kierownicy dużych ciężarowych aut, lub nawet małych osobowych. Ale przyszedł taki moment, kiedy jako ministrant ja pojechałem w goście do Księdza Józefa Czopa, który był proboszczem w Parafii Niepokalanego Serca Matki Bożej w Gołozubynciach (Gołozubińce) na Podolu i tam jego krewny Pan Stanisław Czop pozwolił mi poprowadzić auto. Była to NIVA 2121, siedziałem na kolanach u Pana Stasia, przejechaliśmy kilkanaście metrów boczną uliczka z kościoła w stronę plebanii, ale to było to prawdziwe dziecięce szczęście. Pan Stanisław tylko mi powtarzał: „Janeczku! Uważaj na sąsiedzkie kury, abyś ich nie przejechał.” Drugi raz już było troszku ciekawiej, bo już właściciel auta siedział obok, a ja sam prowadziłem auto. Też nie długo jechałem boczną drogą, może ponad kilometr, ale to już był dla mnie wyczyn. Było to za Księdza Józefa Wycisło, kapłan z Polski, który pomagał naszemu Gródeckiemu proboszczowi Księdzu Władysławowi Wanagsowi. Jechaliśmy wtedy ze Mszy Świętej z Wołoczysk do Tarnorudy. I to też był samochód NIVA 2121. Takie najczęściej samochody wtedy kupowano ze względu na wiejskie drogi i pola, aby można było dojechać do każdej Parafii i do każdego chorego. Takie były moje pierwsze przygody z samochodami.

Nie chcę pominąć jednego bardzo ważnego faktu z mojego dzieciństwa w naszym domu. Myślę, że i dziś on ma wielkie znaczenie w rodzinach. Z tym, że każdy do tego odnosi się po swojemu, według swoich osobistych doświadczeń i przekonań życiowych. Chociaż ja nie widzę potrzeby z takiej możliwości rezygnować. Zeszyt na werandzie. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze u nas w domu na werandzie leżał na stole zeszyt z długopisem. Czasem do niego zaglądałem, jak jeszcze nie umiałem czytać, ale byłem ciekawy, co tam czas od czasu wpisują do niego moi Babusia i Mamusia. A gdy już ja umiałem pisać i czytać (nie chodząc do szkoły umiałem czytać i pisać po polsku), to również sam często pisałem w tym zeszycie i czytałem w nim, co pisze Mamusia lub Babusia Adela. Co to za zeszyt i co w nim było napisane? W tych latach nie było jeszcze w domach telefonu. To była wtedy epoka spokojnego życia. A u nas w Rodzinie był zaprowadzony taki zwyczaj, aby każdy o sobie informował, gdzie on się znajduje i dokąd poszedł. I, aby nikt się z rodziny nie martwił, wpisywano do zeszytu każde wyjście z domu. Na przykład były tam takie treści: jestem w ogródku, wyszłam do sklepu, pojechałam do miasta, poszłam do sąsiadki, i tym podobne wpisy. Ale bardzo rzadko, ale to na prawdę rzadko, ktoś mógł zapomnieć o pozostawieniu informacji, lub bardzo się gdzieś spieszył, to musiał powiedzieć sąsiadom, biegnąc ulicą, aby przekazali komuś w domu, gdzie wychodził. Kiedyś przyszedłem do domu ze szkoły, zajrzałem do zeszytu i po moim ostatnim wpisie nie było nic nowego. Tragedia! Świat przewraca się do góry nogami! Ja wylatuję z domu i na cały głos wołam Mamusie i Babusię. Szukam ich na ogrodzie, w stodole, w chlewie, w lochu, przy studni, biegam po ulicy i po sąsiedzkich podwórkach - przeżyłem koszmar. I gdy zobaczyłem Mamusię idącą po drodze jak wracała do domu, to wpadłem jej w objęcia i bardzo błagałem, aby już nigdy to się nie powtórzyło. Mamusia mnie przeprosiła, pocałowała i wyjaśniła, że coś zapomniała w sklepie czy na polu - już dokładnie nie pamiętam - i z podwórka odrazu wróciła się, aby zabrać tę rzecz. I już naprawdę to się nie powtórzyło. Każdy z nas pilnował uważnie tego „świętego zeszytu”. Dziś, kiedy posługujemy się telefonami, to nie ma dnia,abyśmy nie zadzwonili do siebie. Piszemy sobie często powiadomienia, wysyłamy zdjęcia i obowiązkowo rozmawiamy przez wizję, aby zobaczyć stęsknioną kochającą twarz. A „świętym obowiązkiem” u nas zostaje namiastka naszego rodzinnego zeszytu z werandy - kiedy ktoś z nas, Mamusia lub ja, wychodzimy z domu, kiedy jesteśmy u celu spraw lub wracamy do domu, to zawsze obowiązkowo dzwonimy do siebie, piszemy i wysyłamy zdjęcia. Tego można nie praktykować z obcymi ludźmi, ale to powinno się świadczyć bliskim i przyjaciołom. Bo gdy wrócisz do domu, nie mówisz o tym cudzym, lecz swoim. My z Mamusią to praktykujemy ze wszystkimi bez wyjątku: jeśli będziemy wybierać się do Was w goście, zadzwonimy do Was z naszego mieszkania, i gdy od Was wrócimy do domu, też będziecie o tym wiedzieli. Taka zasada ludzi uspakaja, wychowuje i zbliża. Jeżeli u Was to prawidło rodzinne jeszcze nie pracuje, to od tej chwili ono ma prawo na życie w Waszym domu i w waszych międzyludzkich relacjach.

W dzieciństwie wiele sytuacji i to, o czym słyszałem, chciałem zrozumieć namacalnie i natychmiast. Na kazaniu w kościele usłyszałem, że dobry pasterz idzie przed swoimi owcami, a nie pogania ich z tyłu. Na drugi dzień chciałem sprawdzić, czy ja jestem dobrym pasterzem, ale też, czy nasze krowy, bo nie mieliśmy w gospodarstwie owiec, są dobrymi „owcami”, dobrym bydłem. Rano wychodzimy z krowami na łąkę, a Mamusia mnie pyta: „Janusiu! A co ty wymyślasz? Gdzie uciekasz? Spieszysz się? Dlaczego zostawiasz krowy na podwórku i idziesz na przód?” A ja mówię: „Mamusiu! Ja sprawdzam, czy jestem dobrym pasterzem i czy krowy pójdą za mną, jak owce za Panem Jezusem.” Mamusia zaczęła się śmiać, ale zrozumiała, że sytuacja jest poważna i mówi: „No to, drogie krówki, wykażcie się umiejętnym zdaniem egzaminu i podążajcie za waszym dobrym pasterzem.” Ja się przekonałem, że Mamusia jest po mojej stronie i że sytuacja jest naprawdę poważna, śmiało wyruszyłem z podwórka w stronę pastwiska i tylko czas od czasu oglądałem się, czy nasze krówki nadążają za nowymi przepisami wycieczki.

A kiedyś mi moja Babusia Adela opowiadała, że nie było koni, to ludzie w polu pracowali ręcznie albo wołami i nawet jeździli wołami. Dla mnie to był jeszcze jeden cel do osiągnięcia - sprawdzić, czy krowa może zastąpić konia, lub woła. Niestety, nie mogłem wymyślić, jak nauczyć krowę orać pole, ale zostaje jeszcze jeden pomysł - krowa jako transport. I pewnego dnia, jak wracaliśmy z pola, to spróbowałem usiąść na krowie, aby mnie zawiozła do domu. I udało się. Oczywiście czekałem na oklaski, jak pojawiliśmy się na podwórku, ale zobaczyłem Mamusię z Babcią jak stali wmurowani i blade przy werandzie, a Mamusia na dodatek trzymała w ręku grubą gałązkę z bzu. Ja szybko zeskoczyłem z krowy i mówię: „Ja wiem, że nie można siadać na grzbiecie. Ja siedziałem na tylnych nogach. Kierowcy na drodze do nas trąbili, sąsiedzi machali rękami. Było fajnie. A Wam się podoba?” Mamusia zaprowadziła krowy do chlewu, a Babusia stałą blisko przy mnie, jakby chciała mnie uchronić przed tym, co zaraz mogło by się stać ze strony Mamusi. Mamusia wróciła na podwórko i zapytała: „Wiesz, o co chodzi? Zrozumiałeś całą sytuację?” - a mówiła to bez uśmiechu. Babusia zabrała w Mamusi gałąź, ledwo ją połamała na drobne kawałki, bo była gruba i mocna i zaczęła mnie prowadzić w milczeniu do chaty. A ja już zrozumiałem, że lepiej było by, gdyby tego wszystkiego nie było i powiedziałem: „Mamusiu! Babusiu! Tego się więcej nie powtórzy!” Tego wieczoru nie byłem bity, ale sam wyraziłem chęć, pójść osobiście napoić krówki, dać im jeść i przeprosić, że one musiały udawać koni. Dziś, chcę powiedzieć wszystkim, którzy nie znają się na gospodarstwie i na zwierzętach, że nie warto z mrówki robić traktora. Pozwólcie człowiekowi być człowiekiem, a zwierzętom zwierzętami i to według ich przeznaczenia.

Bardzo lubiłem bawić się z dziećmi w kolektywie, ale nie zostałem piłkarzem z jednego ciekawego powodu. Ja byłem jeden z najmniejszych chłopaków na pastwisku i biegałem za starszymi chłopcami, aby chociaż raz czy drugi kopnąć piłkę. I pewnego razu moja Babusia Adela przyszła mnie zawołać do domu, bo już było późno i trzeba było wracać z krówkami do domu. Zobaczyła z mostu, że ja w ogóle nie byłem zajęty krowami, tylko piłką nożną i z mostu wołała do mnie: „Janusiu! Wnuczku! Wracaj do domu, bo już jest późno. Nie biegaj za tymi dużymi bachorami. Jak tylko otrzymam emeryturę, to ci kupię najlepszą piłkę.” I tak się stało. Babusia Adela otrzymała emeryturę i kupiła mi fajną piłkę. Ja w domu na podwórku nauczyłem się tą piłką tak się bawić, że nawet w cyrku tak nikt nie potrafił wyrabiać różne sztuczki, ale nie grałem w drużynie z chłopakami. I dziś ten przykład podaję każdemu, kto mówi, że wierzy w Boga, a nie chodzi do kościoła. Tłumaczę w ten sposób, że im się wydaje, że są w porządku z Panem Bogiem, bo pozjadali wszelkie pobożności, a jednak nie są wspólnotą Kościoła, bo w samotności nie należą do takiego chrześcijaństwa, jakie założył Pan Jezus. Moja Babusia z miłości do mnie kupiła mi osobistą piłeczkę, a Kościół nie jest naszą osobistą sprawą, tylko Bożym zamiarem i naszą wspólną Rodziną.

Najwięcej lubiałem pracować przy sianie. Nie podobało mi się podgarniać ziemniaki, chyba że sadzić, a już gorzej wykopywać, chociaż miałem radość z tego, gdy widziałem jak dużo będziemy mieli zapasów na zimę. Każda praca w ogrodzie wymagała dużego wysiłku, a mało była widoczna. Natomiast przy sianie było odwrotnie - troszku popracujesz i już widać efekty. Lubiłem kosić siano, rozrzucać po łące, przewracać i układać w kopy. A najbardziej mi się podobało, jak zabieraliśmy siano do domu, to wtedy mogłem przejechać się furmanką lub samochodem ciężarowym, oczywiście obok kierowcy, a nie za kierownicą. Jednak z furmankami było odwrotnie i różnie. Czasami woźniczy dawał mi się kawałek przejechać jako prowadzący, ale ze względu bezpieczeństwa sam co chwilę mnie poprawiał. Najciekawiej było, jak woźniczy przyjechał do nas po siano, a to już był jego któryś z kolei rejs po wiosce, to on już był wesoło podpity i konie wtedy na niego się rzucały, kopały go i nie chciały go słuchać. Ponieważ konie nie lubią pijaków. To wtedy pan woźniczy sam mi mówił: „Janiu! Wsiadaj na furę i prowadź konie. Tylko nie leć szybko, abyś się nie wywrócił. A ja pójdę z Mamusią przez kładkę i zaczekamy na ciebie w domu.” Ja też nie lubiłem pijaków, ale wtedy byłem zadowolony, że on mi ustępował prowadzenie końmi.

A gdy mi przychodziło długo pracować w ogrodzie i ja już miałem dosyć, to wtedy tak wywracałem Mamusi nerwy swoimi marudami, że Mamcia mnie wyganiała z pola i mówiła: „Uciekaj stąd i nie wyjadaj mi wątroby (u nas jest takie powiedzenie „nie jedz pieczonki” gdy ktoś kogoś wnerwia). Lepiej ja sama więcej zrobię.” I ja wtedy czułem się zwolniony oficjalnie z pracy. W domu też było co robić, bo trzeba było pomóc Babusi, sprzątać w chacie, zrobić porządki w chlewie, ale to już było co innego i bez przymusu.

A najmilejsze moje zajęcie było to, że kiedy nasza Babusia Adela leżała w łóżku z połamanym biodrem, to ja chciałem dla niej zrobić wszystko najlepiej, aby Babusia czuła się komfortowo i szczęśliwa. Mi było bardzo przykro, że Babusia nie mogła chodzić o własnych siłach, ale wtedy myśmy z Mamusią robili wszystko, aby Babusia nie odczuwała ani samotności, ani osamotnienia. Babusia Adela nam często powtarzała: „Jak Janiu jest w szkole, a Mamusia w pracy, to ja sama zostaję w domu i tęsknię za Wami, bo Was bardzo kocham. Ale nigdy nie czuję się osamotniona, bo Wy bardzo kochacie mnie.” I te słowa zostały dla nas z Mamusią jak testament rodzinny. Staramy się żyć tak i mieć takie relacje między sobą, aby nawet wtedy, kiedy jesteśmy sami oddaleni od siebie wieloma kilometrami, nie być osamotnionymi, a również starać się często się odwiedzać i widywać się ze sobą. To takie ludzkie i normalne, ale dla nas to jak żywa Ewangelia.

A przyjaźniłem się z naszym sąsiadem, młodszym ode mnie, Saszką Marczukom (Aleksander), na ulicy nazywano go „gorobec” (wróbel). On mi opowiedział, że gdy na niego rodzice krzyczą i chcą go bić, to on ucieka od nich i mówi do mnie: „Ty jesteś starszy ode mnie i zawsze spokojnie stoisz, jak Mamusia na ciebie krzyczy. Ty spróbuj uciekać.” I kiedyś Saszka był u mnie, a moja Mamusia za coś zaczęła na mnie krzyczeć, wtedy Sasza mnie chwycił za rękę i mówi: ‘Uciekajmy!” I myśmy zaczęli uciekać. Ale ja obejrzałem się do tyłu i widzę, że Mamusia za mną nie biegnie, tylko stoi i patrzy za nami w ślad. Ja wtęczas zatrzymałem się, zrobiło mi się żal Mamusi, wróciłem i przeprosiłem. Powiedziałem: „Mamusiu! Ja już nigdy nie ucieknę od Ciebie i nikogo nie będę słuchać oprócz Ciebie.” A Mamusia mi mówi: „Dobry z Ciebie chłopczyk. Ty i tak byś wrócił na kolację i na nocleg. Ale dobrze, że wcześniej opamiętałeś się.” I do dziś ja nigdy nie uciekam od Mamusi. A jeszcze jedno mi wtedy Mamusia powiedziała: „Syneczku! Zapamiętaj sobie na całe życie - Ty możesz do Mamusi uciekać, a nie uciekać od Mamusi. I tak samo do Pana Boga i do Matki Boskiej, ty zawsze do Nich uciekaj, bo tylko u Nich się schronisz najpewniej.”

A jeszcze była taka sytuacja z Saszką, że zamieniliśmy się zabawkami, małymi autkami. Ja wtedy nie chodziłem jeszcze do szkoły. Mamusia zobaczyła w domu inną zabawkę i mówi mi: „Dziecko! Nie dobrze jest zamieniać się zabawkami bez pozwolenia Rodziców. Tym bardziej, że trzeba szanować swoje rzeczy. Jeśli chcesz nową zabawkę, to mi powiedz i jak będę mogła, to ci kupię. A tak więcej nie rób, bo Saszka jutro może przyjść i będzie chciał zabrać swój samochodzik, a ty już się do niego przyzwyczaisz. I jego Mama, czy Tata mogą na niego nakrzyczeć za to, że Ci oddał autko.” I Mamusia miała rację, bo dziś mi ta nauka bardzo się przydaje. Wiele rzeczy bym chciał mieć w życiu, wiele pozamieniać, ale szanuję to, co mam i cieszę się z tego, co mogę dziś mieć i co mi jest pomocne.

 

 

MATKA JEST NAJPIĘKNIEJSZYM TALENTEM - MUZYCZNA SZKOŁA

 

 

Z samego dzieciństwa lubiłem ludzi utalentowanych. Zawsze mi się podobali artyści, budowlańcy, muzykanty, malarze. I kiedy poszedłem do szkoły, jeszcze chodziłem do zerówki, to zapoznawałem się z kolegami i z koleżankami w szkole, i dowiedziałem się, że niektórzy z nich chodzą do miasteczka na dodatkowe zajęcia z muzyki i malarstwa. I zapaliłem się pragnieniem samemu spróbować jeszcze oprócz szkoły uczyć się gdzie indziej. Powiedziałem o tym mojej Mamusi. Mamusia mówi do mnie: „Ja jestem jak najbardziej za tym. Tylko ty jesteś jeszcze malutki i tak strasznie ciebie puszczać samego do miasta wieczorami. Czasem jest autobus, czasem nie ma go.” Ja wtedy Mamusi powiedziałem: „A jak szliśmy do Komunii Świętej czy do Bierzmowania, to też byłem zamalutki, a jednak udało się.” I Mamusia mówi wtedy: „Dobrze! Pomyślimy coś. Na pewno da się zrobić.” jeszcze czekałem przez całą zerówkę, potem pierwsza klasa. I w pierwszej klasie zdecydowałem się sam pójść do Gródka do miasta, odnaleźć szkołę muzyczną i porozmawiać, czy ktoś jest w ogóle gotowy mnie przyjąć na studia muzyczne. Nie było to dla mnie wielkim problemem pójść do Gródka, dlatego, że chodziliśmy do kościoła do Gródka, chodziłem do Mamusi do pracy do cegielni ponad dwanaście kilometrów. Dlatego  też pewnego dnia bardzo śmiało wyruszyłem do szkoły muzycznej nikomu nic nie mówiąc. Przyszedłem, zapytałem się kto jest dyrektorem, podszedłem do pana dyrektora, przywitałem się, porozmawiałem z nim, powiedziałem, że moja Mamusia bardzo też jest za tym, abym się uczył w muzycznej szkole. I dlatego przeszedłem zapytać, co jest potrzebne, aby się zapisać do szkoły. Pan dyrektor wziął kartkę, długopis i napisał mi cały wykaz dokumentów, jakie są potrzebne. Trzeba było wziąć zaświadczenie od Mamusi z pracy,poświadczenie, na którym miało być napisane ile nas jest ludzi w Rodzinie, kto ile zarabia i takie jeszcze inne papiery - ze szkoły, z Rady Wiejskiej, z banku, z sądu. Ja wziąłem tę listę i z radością pobiegłem do mojej Mamusi do pracy do cegielni. Przyszedłem zasapany, zacząłem szybko szukać Mamusię, a ludzie - współpracowniczki mojej Mamusi, bo większość tam pracowała kobiet - zobaczyły mnie, przyszli do mojej Mamusi i mówią: „Janusia! Coś się stało! Twój Janek przyszedł. Jest taki cały w rozpłochu.” Mamusia zaczęła przeżywać, myślała, że coś się wydarzyło nieprzyjemnego, wybiegła do mnie, przytuliła się do mnie i zapytała: „Syneczku! Co się stało? W jakiej sprawie przyszedłeś?” A ja wyciągnąłem ten papier od dyrektora muzycznej szkoły i mówię z wielkim zachwyceniem: „Mamuś! Przyjmują mnie do szkoły muzycznej. Trzeba, żebyś ty im dala zaświadczenie ze swojej pracy, ile zarabiasz pieniędzy, ile nas ludzi w domu mieszka.” Mamusia była bardzo zdziwiona taką wizytą, ale zaczęła wczytywać się w ten papierek i mówi: „Gdzie ty byłeś?” Ja powiedziałem: „Mamusiu, ja dziś byłem w szkole muzycznej, rozmawiałem z dyrektorem. A on mi kazał, abyś ty też przyszła i przyniosła wszystkie potrzebne dokumenty.” I kiedy Mamusia miała wolne od pracy, myśmy razem poszli do Gródka do szkoły muzycznej na pierwszą rozmowę z dyrektorem i nauczycielami. Pan dyrektor powiedział, że jest gotowy mnie przyjąć od nowego szkolnego roku. Ja byłem najszczęśliwszy na całym świecie. I Mamusia wtedy mi powiedziała: „Pozdrawiam! Gratuluję! Witam mojego ulubionego muzyka!” I pocałowała mnie. Takie były początki mojej muzycznej kariery.

 

MAMA WYCHOWUJE PO BOŻEMU - KOCHAĆ, UCZYĆ, UFAĆ

 

 

Do nas bardzo często przychodzili sąsiedzi w odwiedziny. Przychodzili, bo trzeba było coś pożyczyć, bo trzeba było nabrać dobrej świeżej wody, a u nas jest studnia z dobrą wodą na podwórku. Przychodzili, bo czasem chcieli porozmawiać, nawet po prostu w czymś się poradzić.

Pewnego razu niechcąco podsłuchałem taką rozmowę. Do nas przeszła jedna sąsiadka, rozmawiała z Mamusią w letniej kuchni. Mamusia akurat wtedy piekła chleb, albo jakieś bułeczki. Ja przeszedłem ze szkody i chciałem podejść, aby się przywitać. Ale one tak były zajęte tą rozmową, że ja stanąłem obok, lekko nawet ukryłem się, i podsłuchałem tę rozmowę. Moja Mamusia mówiła do sąsiadki, że po mnie ma przyjechać ksiądz i mamy jechać na kilka dni na dojazdową parafię, abym ja mu tam pomagał jako ministrant, abym  pomagał mu w katechezie, w spotkaniu z dziećmi i z młodzieżą, w przeróżnych tam wyjazdach czy wycieczkach, i pomagał przy Mszy Świętej. A ta pani sąsiadka zapytała moją Mamusię: „Janusia, czy ty nie boisz się swojego Jania odpuścić z księdzem na kilka dni? Czy ty jesteś pewna, że wszystko będzie dobrze? A po drugie, czy ty jesteś pewna, że on nic tam nie nabroi? Bo przecież to dziecko. Może coś ukraść, może coś popsuć.” Moja Mamusia tak po przyjacielsku popatrzyła na tą panią i mówi do niej: „Ja swojemu dziecku ufam! Dlatego, że ja go wychowuje z Bogiem. Ja go bardzo kocham. Ja go uczę, jak powinno być w życiu, czy jak ma się zachowywać. I kiedyś, jak urośnie, będzie już dorosłym człowiekiem, to też będę musiała odpuścić go z domu od siebie. I będę chciała mu ufać, że jest z nim wszystko dobrze, że dobrze mu się powodzi, że dobrze się zachowuje, że dobrze mówi, nie kłamie, nie kradnie. A więc dzisiaj dla mnie to będzie taki sprawdzian, czy ja potrafię ufać Panu Bogu i czy potrafię ufać swojemu dziecku. Ja naprawdę nie boję się go odpuścić z księdzem, ponieważ ja mówiłam mu, że ja mu ufam, i on będzie zachowywał się tak, jak ja go nauczyłam.” Ja nawet już wtedy nie podchodziłem do Mamusi i do tej pani. Poszedłem po cichutko do chaty, usiadłem i tak sobie myślałem - jaka moja Mamusia jest dobra. I postanowiłem, że nigdy w życiu nie będę kłamać, nigdy w życiu nic nie ukradnę, nigdy w życiu nikogo nie skrzywdzę. Bo moja Mamusia mi ufa i jest godna mojego zaufania. I to mi do dzisiaj pomaga. Ta rozmowa, ten przykład mojej Mamusi dzisiaj prowadzi mnie w drodze mojego kapłańskiego życia, abym był dobrym człowiekiem, abym był świętym kapłanem. I jeszcze jedno, co dopiero później zrozumiałem - moja Mamusia powiedziała do tej pani: „Dziecko trzeba kochać, dziecko trzeba wychowywać i dziecku trzeba ufać.” I dlatego dzisiaj rozumiem, że najlepszymi etapami wychowania dzieci są właśnie te trzy rzeczy, o których mówiła wtedy moja Mamusia. A więc dziękuję Panu Bogu za takie dobre, święte, ludzkie i chrześcijańskie wychowanie przez moją Mamusię i moją Babcię Adelę.

Zawsze bardzo lubiłem, jak moja Mamusia przychodziła z pracy i przynosiła mi podarunki. To były takie zwykłe rzeczy, proste drobnostki,  cukierek, czekoladka, jakieś ciastko. I czasem Mamusia mówiła, że po drodze spotkała zajączka w lesie i on prosił ją, aby przekazać dla mnie taki czy inny prezencik. Pewnego dnia moja Mamusia przyszła z pracy bez prezentu. Ja zacząłem zaglądać do torebki, patrzyłem na Mamusię, wyciągnąłem ręce, aby Mamusia wzięła mnie w swoje objęcia - i zapytałem: „Mamusiu, a dzisiaj masz coś dla mnie?” Mamusia w tym momencie milczała i patrzyła na mnie tak bardzo uważnie, jakby czekała na moją dalszą reakcję. Ja zadałem drugie pytanie: „Mamusiu, a co, dzisiaj już nie spotkałaś się z zajączkiem?” I mamusia mi odpowiedziała: „Ja jestem twoim prezentem! Czy to za mało dla ciebie? Czy tego ci nie wystarczy? Chcesz coś więcej?” I jak powiedziałem: „Nie, Mamusiu, niczego nie trzeba. Ty jesteś najlepszy prezent dla mnie.” Przytuliłem się do Mamusi, pocałowałem ją i pobiegłem dalej się bawić. A po jakimś dłuższym czasie, kiedy moja Mamusia i Babcia Adela przy jakiejś okazji rozmawiali z innymi ludźmi, dowiedziałem się z ich rozmowy, z ich opowiadań, że w tamtym dniu, kiedy Mamusia wracała z pracy, napadli ją jacyś niedobrzy ludzie. Mamusia szła na pieszo do domu, po drodze zatrzymywała samochody na okazję, aby podjechać troszku do wioski. Zatrzymała się ciężarówka, podebrali Mamusię,  a potem w drodze się zatrzymali, pobili ją, okradli i Mamusia ledwie od nich uciekła z życiem. I wtedy jeszcze bardziej zacząłem inaczej rozstawiać akcenty nad tym, co rzeczywiście jest najważniejsze w życiu. Zmieniła się hierarchia moich wartości. Ja wtedy jeszcze raz podszedłem do mojej Mamusi i podziękowałem jej za to, że jest dla mnie najlepszym skarbem na całym białym świecie. Nauczyłem się wtedy kochać moją Mamusię i Babcię Adelę za to, że one po prostu są, a nie za to, co mi dają i co potrafią zrobić. A kocham ich tylko za to, że są w moim życiu, za to, że moja Mamusia cieszy mnie swoim życiem tu na ziemi, a moja Babcia, która tak długo towarzyszyła nam w tej ziemskiej pielgrzymce, dzisiaj jest z nami nieobecna na ziemi, bo już jest w Niebie i pomaga nam stamtąd od Pana Boga i najlepiej wie, w jaki sposób nam pomóc i czego my tak naprawdę potrzebujemy. „A więc, za to dziękuję Ci, moja kochana Babusiu Adelu!”

Kiedyś nieobacznie przyczyniłem się do tego, że moja Babusia Adela i Mamusia doświadczyły osobiście historii Piątej Radosnej Tajemnicy Różańcowej. Znalezienie Pana Jezusa w świątyni. Radosny i szczęśliwy był koniec tej historii, ale cały jej przebieg tak naprawdę nie miał nic wspólnego z radością. Ze mną również odbyła się podobna historia. Troszeczkę inne niuanse, ale dzięki Bogu, że szczęśliwy koniec. Pewnego razu, Stanisław, kierowca księży, którzy posługiwali u nas w parafii w Gródku, zaproponował mi pojechać z nim w goście do kapłanów, do księdza Pawła i do księdza Bronisława, którzy mieszkali we Lwowie. Ja oczywiście się zgodziłem, bardzo byłem szczęśliwy, zadowolony. Szybko wziąłem przygotowałem rzeczy, co mnie tam było potrzebne, jakieś ubranie - i co ciekawe, nawet nie wiem dlaczego, nic nie mówiąc ani Mamusi, ani Babci - pojechałem z tym kierowcą, młodym chłopakiem  do Lwowa. Oczywiście z radością nas spotkali kapłani, zaprowadzili nas do swojego mieszkania. Ja bardzo byłem szczęśliwy z tej przyczyny, że mogę pomieszkać w domu kapłańskim. Myśmy tam byli zaledwie chyba trzy dni. Było nam bardzo dobrze u księdza Pawła i u księdza Bronisława. W tych dniach, kiedy mieszkaliśmy u nich, wspólnie odprawiali Mszę Świętą w domu, oni mi opowiadali o Panu Bogu, robili nam takie na swój sposób katechezy. I bardzo mi się podobało, kiedy ksiądz Paweł prowadził dla mnie zajęcia szkolne. Coś mi opowiadał z matematyki, z fizyki, z geografii, z historii. Bardzo byłem taki zmieszany, kiedy zaczynał mnie pytać ile będzie 2 plus 2, później 4 plus 4, 8 plus 8, 16 plus 16, i aż doszliśmy do trzechznacznych liczb - i ja się pogubiłem. I wtedy tak pomyślałem - ale ten kapłan jest mądry, jak on dużo wszystkiego zna. I jeszcze na dodatek rozmawiał w różnych językach i po łacinie modlili się. Naprawdę dla mnie to był taki czas, nawet bym powiedział, rekolekcyjny, albo seminaryjny. I to całe moje szczęście trwało aż do chwili, kiedy do drzwi zapukał nasz organisty i kierowca z Gródka, Pan Józef Szpyczko. Ja kiedy go zobaczyłem, bardzo się ucieszyłem i  powiedziałem: „To fajnie, że pan też do nas przyjechał. Bardzo dobrze. Będziemy tutaj mieszkać wszyscy razem.” A Pan Józef tak popatrzył na mnie i mówi: „Janiu! Szybciutko zbieraj się. Ja ci tu zaraz dam zaraz różne mieszkania. Ciebie poszukuje milicja. Przecież ty nikomu nie powiedziałeś, że pojechałeś do księży w goście. Mamusia przeżywa, Babcia przeżywa, martwią się o ciebie, a tobie tu się dobrze powodzi. Szybko pakuj się i jedziemy do domu.” Ja się pożegnałem, oczywiście bardzo mi było przykro, że tak się stało. Nie chciało mi się wyjeżdżać od  ze Lwowa. A kiedy usiedliśmy do samochodu, była to zwyczajna rosyjska Niwa, pan Józef mnie posadził z tyłu i kazał mi na leżąco jechać od Lwowa aż do samego Gródka. Dlatego, żeby nie zobaczyła mnie milicja, która prawie na każdym skrzyżowaniu sprawdzała różne samochody mając w ręku gończy list poszukujący, na którym mieli moje zdjęcia. Nie będę tutaj opisywać wszystkiego w szczegółach, ale kiedy myśmy przyjechali do Gródka, to w kościele czekała na mnie Mamusia. Cała zapłakana, ale już spokojna, otwarła swoje ramiona i tym gestem zachęciła mnie, abym do niej pobiegł i rzucił się w jaj objęcia. Nie krzyczała na mnie wtedy, tylko powiedziała: „Dzięki Panu Bogu, że ty jesteś!” I ucałowała mnie. Zabrała mnie do domu i jeszcze bardzo długo i często myśmy wspominali tę historię. Ale już wtedy wiedziałem, że nie trzeba takich momentów powtarzać, a nawet wymyślać coś podobnego nowego, aby nikt już nie przeżywał i nie był zakłopotany z mojego powodu. Mamusia, kiedy to wspomina, to zawsze mówi: „Ja teraz rozumiem Matkę Bożą, Która szukała swojego Syna. Przecież to nie do pomyślenia, aby zgubić Boże Dziecko. I ona znalazła Go w świątyni, i ja ciebie też w świątyni odzyskałam.”

Takie pobożne i chrześcijańskie wychowanie mojej Mamusi i Babci Adeli ciągle i w dzisiejszym moim dorosłym życiu pomaga mi i mnie prowadzi poprzez różne życiowe trudności. Ale też taka nauka Mamusi i Babusi Adeli przydaje mi się nie tylko osobiście, ale też dla posługiwania innym ludziom. Nawet kiedyś na jednym kazaniu w czasie Mszy Świętej w Gródku w naszej rodzinnej Parafii, kiedy była również obecna moja Mamusia, w obliczu setek wiernych, powiedziałem takie słowa: „Kochana moja Mamusiu! Czasem ciężko mi żyć z takim, a nie innym Twoim wychowaniem, często mi ono w życiu przeszkadza, a zwłaszcza w dzisiejszym świecie. Bo nieraz bym chciał kogoś wykrzyczeć, osądzić, odrzucić, zniszczyć, pomścić się na kimś, okłamać, okraść - a Twoje wychowanie mi na to nie pozwala. Jesteś zawsze i wszędzie moim sumieniem. Mam Cię często przed oczyma i robię tak, jak Ty postępujesz, mówię tak, jak Ty mówisz. Ty przez swoje wychowanie nie pozwalasz mi marnować czasu, opuszczać modlitwy, gniewać się na bliźniego. Kochana Mamusiu! I za to Ci z całego serca dziękuję przed całym kościołem, przed naszą parafią, w obliczu Kapłanów i wiernych, bo Ciebie bardzo serdecznie kocham i dziękuję Panu Bogu za Ciebie i za naszą Babusię Adelę.” I dziś ponownie chcę powtórzyć te słowa i jeszcze raz podziękować Panu Bogu za naszą Rodzinę, a zwłaszcza za moich Kochanych Mamusię i Babusię.

W takim duchu wychowanie też musiałem przełknąć jedną historię z moich lat seminaryjnych, a konkretnie z czasu Nowicjatu. Ta historia dotyczy najwięcej mojej Mamusi. Mamusia kilkakrotnie odwiedzała mnie w Nowicjacie, zawdzięczając każdy przyjazd naszemu pierwszemu paulińskiemu misjonarzowi na Ukrainie Ojcu Tadeuszowi Bednarskiemu. I tym razem Mamusia znowu w Polsce i u mnie w gościach w Leśniowskim klasztorze. To była VI pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, 31 maja-10 czerwca 1997 rok. Mamusia po kilku dniach w Leśniowie pojechała do Krakowa i do innych miast na spotkanie z Papieżem. Ale dopiero po kilku latach usłyszałem całą historię ich papieskiego pielgrzymowania, bo Mamusia niechcąco wygadała się komuś, kto miał wielkie problemy z wybaczeniem, jak swoje świadectwo przebaczenia i zapomnienia. Ale wtedy już ja nie wiedziałem na czym stoję, bo byłem w wielkim szoku, jak tak mogło się stać i jak i kiedy ja będę mógł coś takiego wybaczyć. Otóż pobyt w Krakowie w naszym seminaryjnym klasztorze. Samochód z kapłanem, kierowcą i moją Mamusią przybył na Skałkę. Mamusia zostaje w samochodzie, a kierowca i kapłan idą załatwiać swoje sprawy do klasztoru. Oczywiście Mamusi wytłumaczono, że kobiety nie mogą wejść za klauzurę. Mija sporo czasu i znowu wszyscy są razem na drodze przy samochodzie. Z rozmowy wynika, że nocleg nie załatwiony. Mamusia prosiła, aby ją wpuścili chociaż za drzwi i one przesiedzi noc na schodach w korytarzu, to jednak powiedzieli Mamusi, że nikt jej nie pozwoli wejść za klauzurę. Mamusia zgadza się zostać w samochodzie, ale kiedy po zajściu słońca Mamusia zorientowała się, że samochód jest zamknięty na klucz i nikt nie wraca do niej, to do samego rana chodziła obok samochodu, aby nie zasnąć i nie zmarznąć w nocy, chociaż było lato, to jednak noce bywają chłodne. I kiedy Mamusia to opowiadała, a ja chciałem powiedzieć imiona kapłana i kierowcy, to Mamusia mi srogo zabroniła i powiedziała: „Ja to wszytko opowiadam dlatego, aby udowodnić, że problem tej osoby nie jej taki duży jak mój, aby ona mogła przebaczyć. A ty mnie zmuszasz do osądzenia ludzi?” Ja przeprosiłem Mamusię i tych, którzy tam stali i słuchali, i tylko zdołałem powiedzieć: „Rzeczywiście, z tego wynika, że lepiej jest wybaczyć.” Potem oczywiście miałem co słuchać od Mamusi, ale na szczęście cała przemowa Mamusi w moją stronę zakończyła się szczęśliwymi słowami: „Dziecko! I tak cię kocham. Bądź mądrym i rozsądnym. Ty się uczysz na kapłana i masz się nauczyć wybaczać, szanować i pomagać innym tak robić.” Mamusia, jak zawsze, mnie pocałowała, przytuliła do siebie i uśmiechem zapieczętowała całe to wydarzenie. Był taki moment, kiedy ja widziałem, jak już po latach Mamusia uklękła na kolana przed tym kapłanem i dziękowała mu za każde jego dobro i za to, że mogła wielokrotnie doświadczać od niego pomocy, całowała go po rękach i nogach, to ja odczuwałem siebie najmniejszym na tym świecie. Bo ja bym tak nie potrafił. Ale nauczkę dostałem.

I tu w tym miejscu nie mam prawa ominąć bardzo przyjemnej, szczęśliwej i zabawnej historii. Nasz Magister Nowicjatu Ojciec Piotr Polek, opiekun Nowicjuszy, jest bardzo dobrym człowiekiem. Ma przecudne podejście do ludzi i umie znaleźć sposoby na załatwienie najtrudniejszych życiowych sytuacji. Mamusia przyjechała do mnie na moją Pierwszą Profesję Zakonną, Pierwsze Śluby na zakończenie Nowicjatu. 8 wrzesień 1997 rok, Święto Narodzenia Matki Bożej. Rodzicom myśmy przygotowali poczęstunek w sali wykładowej. Nasi goście poruszali się po klasztornym parterze. I na ten czas była zdjęta klauzura aż do Chóru Zakonnego, naszej nowicjackiej Kaplicy, gdzie w ciągu roku nawet przyjezdni paulini musieli pytać o pozwolenie, aby wejść na salę rekreacyjną do Nowicjuszy. My wszyscy, Nowicjusze wraz z Ojcami i Braćmi Klasztoru, jemy obiad w refektarzu zakonnym. Po przeczytaniu Pisma Świętego i niedużego tekstu z duchownej książki Ojciec Przeor Stanisław Knapek ogłasza: „Błogosławmy Panu!”, my wszyscy odpowiadamy: „Bogu niech będą dzięki!” - i to oznacza, że kończy się silentium sacrum (milczenie w ciszy), i my możemy rozmawiać z powodu święta. Jednak w refektarzu nie było bardzo głośno i nagle usłyszeliśmy oddźwięk aparatu fotograficznego i długi głośny szum przesuwania kliszy. Każdy się obrócił w stronę wejścia i ja zobaczyłem w drzwiach moją Mamusię z aparatem fotograficznym. W sekundzie spojrzałem na przełożonych i biegiem wyskoczyłem z krzesła w stronę Mamusi ze słowami: „Mamciu! Tu jest klauzura! Tu nie można wchodzić!” I w tym momencie poczułem na ramieniu mocną męską dłoń. Obróciłem się i zobaczyłem obok siebie stojącego Magistra Ojca Piotra. Mnie zamurowało. A on powiedział: „Tak nie wolno straszyć matki!” Jedną ręką obiął Mamusię, a drugą mnie, wprowadził nas na refektarz, ustawił się z innymi Ojcami przy stole, postawił mnie z Mamusią pośrodku i komuś z Braci kazał zrobić nam kilka zdjęć. Powiedział: „Bardzo ładnie. Będą cudowne zdjęcia!” Sam osobiście odprowadził Mamusię na obiad do sali wykładowej, potem wrócił do refektarza, podszedł do mnie, przygarnął mnie do siebie i wyraźnie zwrócił się do nas wszystkich: „Bracia kochani! Pamiętajcie, że człowiek jest ważniejszy od zasad. Kochajcie swoich Rodziców ponad prawo i zawsze ich szanujcie, nawet w klauzurze!” I to mi pozostało do dziś. Jestem bardzo wdzięczny Ojcu Piotrowi naszemu Magistrowie na jego stanowczość, dobroć, wymagana, pozytywizm, radość i szlachetność. Takich życzę kapłanów każdemu. A pamiętać warto, że Rodzice są zawsze w kolejce po Panu Bogu, a potem wszyscy i wszystko inne.

Nasza Rodzina pielęgnuje dużo zwyczajów i tradycji chrześcijańskich, religijnych, kościelnych, rodzinnych i państwowych.

Jedna z nich, to wstrzemięźliwość w Adwencie i w Wielkim Poście. Nie ma różnicy, czy to Wielki Post czy Adwent - u nas w domu nie jedliśmy mięsa, słodyczy, nie oglądaliśmy telewizji, nie słuchaliśmy radia, nie włączaliśmy muzyki, było więcej modlitwy, częściej chodziliśmy do Kościoła i pomagaliśmy starszym ludziom na wiosce. O potrawach mięsnych i o słodyczach trzeba było zapomnieć na cały czas Adwentu lub Wielkiego Postu. Z tym, że cukierki, które dostawałem od Mamusi lub od Babusi, czy od kogoś z ludzi, ja odkładałem do oddzielnej szufladki lub pudełka. I kiedy przychodziły Święta Bożego Narodzenia lub Wielkanoc, ja szedłem do Mamusi i pytałem, czy już mogę jeść cukierki. A Mamusia mi wtedy mówiła: „To był post, a nie odkładanie na potem. Teraz idź do sąsiedzkich dzieciaków i rozdaj wszystko, co uzbierałeś.” Ja nie bardzo chętnie to robiłem,ale Mamusia mi tłumaczyła w ten sposób: „Janiu! Ty nie pracujesz i nie zarabiasz pieniędzy. A więc nie możesz kupić komuś prezentu na Święta, lub zapłacić za kogoś świadczenia komunalne. Jesteś dzieckiem i możesz tylko w taki sposób komuś pomóc, a przez to nauczyć się na przyszłość dzielić się czymś więcej, bo już będzie cię na to stać. A mimo tego ty zyskujesz u Pana Boga wielkie zasługi za dobre uczynki.” I wtedy ja z miłą chęcią, aby zarobić dużo łask Bożych, biegałem po kolegach i roznosiłem im moje cukierki. Bardzo mi było przyjemnie, kiedy oni się cieszyli z tego powodu i nawet mi dziękowali. A ja im mówiłem: „Nie dziękujcie mi tak wiele, bo ja chcę otrzymać nagrodę od Pana Boga.”

Lubiałem sobie usiąść pod radiem (kołchoźniczkiem) i podgrywać na bajanie lub na innym instrumencie te piosenki, które były puszczane w radiu. Wtedy radio miało tylko jedno pokrętło „głośniej-ciszej” i można go było wyłączyć z gniazdka. Nie było w nim innych fal. A także czasami wieczorkiem siadałem na progu i grałem na podwórku różne melodie. Wtedy przychodzili do nas sąsiedzi, siadali obok mnie, słuchali, bywało że też tańczyli, a potem Mamusia czy Babcia Adela zapraszała wszyskich do domu i myśmy siadali przy stole, piliśmy kompot, jedliśmy bułeczki, strudle, lub inne wypieki z ciasta, czasem dojadaliśmy resztę obiadu i na koniec jeszcze musiała być piosenka „na pasaszok” na konika, czyli rozchodziliśmy się z muzyką. A kiedy był Wielki Post lub Adwent, to tego wszystkiego nie było. A ja pytałem u Mamusi: „A jak będzie z odrabianiem lekcji muzycznych? Przecież ja muszę grać.” I Mamusia mi wyjaśniała: „Będziesz grał tylko to, co ci zadała nauczycielka. I to musisz się tego nauczyć z pierwszego razu, żebyś nam tu nie robił koncertów w czasach zakazanych.” I dlatego musiałem w tym czasie solidniej się uczyć. O kinie lub klubie wogóle nie było mowy u nas w domu przez cały rok. Ten temat nie istniał w naszej Rodzinie przez całe nasze życie. I powiem szczerze, że nie oznacza to, że się dało wytrzymać, a to znaczy, że tego wogóle nie musi istnieć.

Inny zwyczaj naszego domu, to częste dekoracje świąteczne: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Święta, Odpust i wiele innych tradycji. Na Święto Ścięcia Głowy Świętego Jana Chrzciciela myśmy przez cały dzień nie używali ostrych rzeczy: noża, igły, nożyczek, siekiery, piły - bo to była pamiątka Męczeństwa Świętego Jana Chrzciciela.

Na święta państwowe (za czasów komunistycznych) myśmy specjalnie na pokaz robili pranie, rąbaliśmy drewno, pracowaliśmy w ogrodzie, szliśmy do pola, bo dla nas te święta nie miały żadnego znaczenia, a na dodatek to były dni wolne od pracy, a więc można było podgonić domową robotę.

A kiedy były jubileusze Rodzinne, to myśmy zawsze szlo do kościoła na Mszę Świętą, potem odwiedzaliśmy Krewnych i wieczorem długo siedzieliśmy przy stole. Oczywiście trzeba było nakarmić krowy, świniaki, kury, psa, kota, ale to były obowiązki codzienne, nawet w święta kościelne. Z tym, że na nasze rodzinne święta, ja czepiałem kokardy krowom i nawet wieszałem im na szyjach tabliczki z powitaniami, gdzie było napisane „pozdrawiamy Mamusię Janusię”, albo „pozdrawiamy Babusię Adelę”. To było bardzo zabawne i przyjemne. I kiedy Mamusia lub Babcia przychodziły doić krowy, to bardzo się śmiały i obejmowały krowy i mówiły im: „Nasze cudowne krówki! Dziękujemy Wam za pozdrowienia.” A ja wtedy robiłem poprawkę i mówiłem: „To ja wymyśliłem, a nie krowy. To mi trzeba dziękować.” I wtedy czy Babcia czy Mamusia mówiły: „My razem z krowami dziękujemy naszemu Janusiowi za wspaniały pomysł.” I w tym momencie wszyscy się śmiali i nawet krowy razem z nami.

Mamusia mnie zawsze uczyła nikomu nie odmawiać. Kiedyś przyszedł do nas mój kolega z naszej ulicy i o coś mnie poprosił. A ja powiedziałem mu, aby zaczekał z moją decyzją i ja mu za jakiś czas odpowiem. Naszą rozmowę usłyszała Mamusia i jak on wyszedł z domu, to Mamusia usiadła przy mnie, przytuliła mnie do siebie i powiedziała: „Janiu! Jak ty myślisz, kto mu może pomóc oprócz ciebie?” Ja nie wiedziałem, co powiedzieć i mówię: „Może ktoś pomoże. Ja nie jestem jedyny pomocnik w jego życiu.” A Mamusia mi mówi: „Daj Boże, aby tak było, że on ma wielu przyjaciół. A wyobraź sobie, że on już był u każdego i wszyscy mu odmówili. Zostałeś ty ostatni i jedyny. I jeżeli ty mu odmówisz, to już nie ma on do kogo pójść. A ty masz szansę mu pomóc i być tym jedynym, który mu nie odmówił. Więc biegnij teraz do kolegi i zapytaj, co mu trzeba pomóc i zrób to jak najlepiej, jakbyś to robił dla siebie, dla mnie, dla samego Pana Jezusa.” Mamusia z uśmiechem popatrzyła na mnie, pocałowała mnie i ręką wskazała na drzwi. Ja w tym momencie dogoniłem kolegę i pomogłem mu w tym, o co mnie prosił. Dlatego dzisiaj łatwiej mi jest zrozumieć ludzi w potrzebie. Nawet gdy jadę samochodem, to staram się każdego podwieźć, aby komuś usłużyć jak samemu Panu Jezusowi.

 

 

MATUCHNA NIE ZAJMUJE PIERWSZEGO MIEJSCA - WYBÓR ODNALEZIONEJ ŻYCIOWEJ DROGI

 

 

Ławeczka pod werandą. To miliony wspomnień, to tysięcy historii, to setki przeprowadzonych rozmów, to chwile naszego wspólnego odpoczynku. To moment naszej wspólnej modlitwy, to czas wychowania i to również chwile, w których planowaliśmy naszą domową gospodarkę. Tak wiele można opowiadać o tych momentach, kiedy gadaliśmy wspólnie z Mamusią czy z Babcią Adelą na ławeczce. Rozmawialiśmy bez żadnych tajemnic lub sekretów, wspólnie rozmawialiśmy o Panu Bogu i tak było najczęściej. Rozmawialiśmy o szkole, o mojej muzycznej szkole, rozmawialiśmy o moich kolegach, o sytuacjach, które wydarzały się w szkole, rozmawialiśmy o Kościele, o moich wyjazdach z kapłanami. Na tej ławeczce siedzieliśmy i planowaliśmy jutrzejszy dzień, czy idziemy do ogrodu, czy do siana, czy będziemy robili jakieś inne sprawy. Planowaliśmy następne zajęcia domowe. ta ławeczka, to cała przepiękna historia, która mogłaby sama za siebie opowiadać. I tak powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie rodzinnego domu bez ławki pod chatą.

Teraz dopiero zaczynam rozumieć, że każda nasza rozmowa była skierowana na to, aby nauczyć mnie podejmować jakiekolwiek decyzję w życiu. A najbardziej chodziło o to, aby dorastającego  chłopaka, który wychowywał się z Babcią i z Mamusią, nauczyć kiedyś w przyszłości wybrać to najważniejsze - powołanie przygotowane przez Pana Boga.

I przyszedł taki moment, że podczas jednej rozmowy, kiedy już nie na ławeczce ale w domu w chacie, siedzieliśmy z Mamusią i z Babcią, ja im powiedziałem: „Kkochana Mamusiu! Kochana Babciu! Ja chcę zostać kapłanem!” I czekam na ich odpowiedź, na ich reakcje, na ich sugestie, porady. Czekanem na to, czego tak naprawdę mogłem się spodziewać. I wtedy Mamusia z Babcią popatrzyły jedna na drugą, Babusia w ciszy złożyła ręce jakby do modlitwy, a Mamusia przytuliła się do mnie i powiedziała: „To całe nasze szczęście! Jeżeli Pan Bóg cię woła, to rób tak, jak ci serce podpowiada. My będziemy za ciebie się modlić i będziemy cię wspierać. Pamiętaj, że my chcemy tylko dobra dla ciebie i chcemy ci pomóc odkryć drogę Bożą w twoim życiu. Tylko pamiętaj, żebyś to robił świadomie i z miłością.” I to był ten moment, kiedy poczułem, że rzeczywiście tak, jak zawsze tego doświadczalnym, że moja Mamusia i Babcia Adela zawsze są po mojej stronie. A to tylko dlatego, że zawsze były po stronie Pana Boga.

O moim powołaniu kapłańskim i zakonnym kiedyś opowiedziałem Księdzu Krzysztofowi Małachowskiemu, który w Zariczanach koło Żytomierza na Ukrainie prowadził Rekolekcje dla Kapłanów z Kijowsko-Żytomierskiej Diecezji. Miałem wielkie szczęście słuchać tych Rekolekcji. Bardzo mi się podobało, jak Ks. Krzysztof w prosty i dostępny sposób dobitnie mówił o rzeczach i sprawach ważnych i trudnych. Najbardziej mi utkwiły słowa o puryfikacji kielicha w czasie Mszy Świętej, że trzeba z miłością, z wielką uwagą, palcem, a nie szmatką (tak dokładnie nazwał puryfikaterz) wycierać patenę nad kielichem, aby się upewnić, na ile to możliwe, że na patenie nie została najmniejsza Cząsteczka Komunii Świętej. A potem trzeba dokładnie wszystko powycierać na sucho puryfikaterzem. Dla mnie te nauki Ks. Krzysztofa były ponownym „odkryciem Ameryki” i utwierdzeniem tego, co ja zawsze dokładnie robiłem, jak on nas na Rekolekcjach nauczał. Więc postanowiłem pójść do niego na rozmowę osobistą. I kiedy na koniec naszego spotkania czekałem na jego majestatyczne i mądre porady, Ks. Krzysztof wziął mnie za rękę, uśmiechnął się i z przekonaniem stanowczo powiedział: „Ojczeńka musi napisać książkę o swojej Mamusi!” Ja w tym momencie byłem pełen podziwu dla niego i zastanawiałem się, co to wszystko miało by znaczyć. Na drugi dzień Ks. Krzysztof mi znowu powiedział, jak przechodziłem obok niego na podwórku: „Niech Ojciec pamięta, że Ojciec musi napisać książkę o swojej Matce. I to taką subtelną książke!” Ja kiwnąłem głową na znak zgody i powiedziałem nieśmiałym głosem: „Dobrze. Postaram się.” Mijały lata, a mi to nie dawało spokoju. Aż przy następnym spotkaniu, kiedy w 2020 roku odwiedziliśmy Księdza Krzysztofa wraz z Mamusią w Nadliwiu koło Warszawy, i ja mu spojrzałem w oczy, to, bojąc się, że mnie zapyta, czy nasza rozmowa doszła do skutku, pierwszy stanowczo z rozpędu powiedziałem: „Ojcze Krzysztofie! Ja zdecydowałem się na napisanie książki o mojej Mamusi, jak mi Ojciec wtedy powiedział.” A Ksiądz Krzysztof, jak wtedy w Zariczanach na Rekolekcjach, spojrzał na mnie, uścisnął mi dłoń, uśmiechnął się i powiedział: „Pisz, pisz, Ojcze! Ja czekam! Dobra decyzja!” I dziś jest ta książka. Dla mnie to cud, a nie książka - to fantazja i marzenie, które stały się realnością. I może nie jest ona napisana w prawidłowej polszczyźnie, ale jest pisana językiem, którym modliliśmy się i rozmawialiśmy w naszym domu rodzinnym. Dlatego radząc z wieloma ludźmi, którzy pomagali mi w sprawdzeniu tekstu, postanowiłem zostawić taki tekst i sposób pisania, w jakim stylu do dziś w naszym domu i na wsi rozmawiamy. A to jest też życzenie mojej Mamusi, aby o naszej Rodzinie najpierw opowiadać po „katolicku” (tak mówi Mamusia), a potem można mówić w różnych językach świata. Dlatego moja pierwsza książka jest napisana w polskim (po polskiemu) języku, a jeśli ktoś ma życzenie, to my się zgadzamy aby ją przetłumaczyć na wszystkie możliwe języki świata.

Mamusia wraz ze mną przeszła całe moje seminarium. Po pierwsze, zawsze modliła się za mnie. Druga sprawa, to ciągle ze mną rozmawiała na wszystkie możliwe formacyjne tematy. Wypytywała mnie, czego się nauczyłem, jak żyję w Nowicjacie i w Seminarium, jak siebie widzę w przyszłości jako kapłana. A trzecia rzecz, to Mamusia sama osobiście często musiała spotykać się z przeróżnymi sytuacjami mojej formacji lub spraw życiowych, kiedy mnie przy niej nie było, a kiedy to były momenty i sytuacje bardzo ważne, od których również zależało moje powołanie. Coś usłyszała od ludzi, coś od kapłanów lub ode mnie i sama w swoim sercu załatwiała to z Panem Bogiem na modlitwie. Do dziś nie wiem wszystkiego i Mamusia mówi, że już sama o wielu rzeczach zapomniała, ale ja jestem Mamusi wdzięczny, że ona nigdy nie była obojętną, tylko do wszystkiego odnosiła się bardzo odpowiedzialnie.

Opowiem jedno ciekawe i zabawne wydarzenie. Po raz pierwszy przyjechałem do domu w paulińskim białym habicie. W kościele moi koledzy i koleżanki oglądali mnie z każdej strony i każdy się dziwił, jak to można wogóle wszystko tak na siebie ubrać, jeśli ten habit składa się z wielu części. Oni przyzwyczajeni do czarnej prostej sutanny, ponieważ w naszej Parafii posługują Księża Marianie. I każdy z nich zaglądał, gdzie mógł, aby zrozumieć, jak ten habit trzyma się na mnie. A gdy wróciłem z kościoła do domu, to na drugi dzień jedna pani z naszej wioski powiedziała do Mamusi: „Janusia! Ty nie możesz Janiowi kupić garnituru, że on chodzi ubrany w żeńskiej nocnej kuszuli?” Moja Mamusia roześmiała się i tłumaczyła tej pani, że to taka biała sutanna, nazywa się habit i że Janiu tak będzie już zawsze ubrany, bo ich Zakon ma taki strój duchowny. A to nie była jedyna sytuacja, gdzie Mamusia musiała innym tłumaczyć, o co chodzi z tym naszym habitem. Nie mówię już o tym, że Mamusia niektórym ludziom musiała tłumaczyć, że ja nie uczę się na Papieża, tylko na kapłana i zakonnika. Ale tak nieraz wesoło bywa z ludźmi.

Często ten nasz biały habit był przyczyną wielu ciekawych i zabawnych sytuacji w rozmowie z milicją na drodze lub celnikami na przejściu granicznym. Wystarczyło, że powiedziałem żartem, że jestem współpracownikiem Papieża na Ukrainie i sprawy szybko się załatwiały. Wspomnę tylko dwie sytuacje, bo tych historii jest setki i można oddzielnie o nich publikować książki.

Pierwsza historia. Wydarzenie z milicją. Jedziemy z klerykami do naszych rodziców po całodziennej kolędzie, nie mając prawa jazdy. Pożyczyliśmy w klasztorze samochód i na rano mamy wrócić na Mszę Świętą i na kolędę. Widzimy przed sobą milicyjny pojazd. Ktoś z kleryków proponuje zatrzymać się, otworzyć maskę i udawać remont silnika. Drugi każe skręcać i uciekać. A ja dojeżdżam do policjantów, zatrzymuję się, wychodzę do nich, witam się i pytam: „Jak dojechać do Bedrykiwciw? My z Watykanu. Musimy odwiedzić Księdza Jana Żezickiego. Czy znacie takiego w tej okolicy?” Pokazuję im swój dowód osobisty i czekam na reakcję. Oni zaczęli między sobą radzić się i jeden z nich mówi: „Słyszeliśmy o takim. Pojedziecie prosto, potem przed laskiem skręcicie i trzeba jechać w kierunku Chmielnickiego.” Ja im podziękowałem, dałem po obrazku kolędowym, podałem każdemu rękę i wróciłem do samochodu. Ruszyliśmy, ja jeszcze na podziękowanie zatrąbiłem, oni zdjęli czapki, pomachali do nas i już było po problemie. Gdy opowiedziałem braciom o naszej rozmowie, to wszyscy śmiali się ze mnie, że ja nie znam drogi do własnego rodzinnego domu. Strach minął, ale teraz trzeba było wymyślać nową bajkę na powrotną drogę do klasztoru.

Druga historia. Przejście graniczne pomiędzy Polską i Ukrainą. Jedziemy z Seminarium do domu i na praktyki duszpasterskie do naszych paulińskich parafii. Jak zawsze każdy z nas wiezie sporo różnych pobożności: obrazki, modlitewniki, medaliki, różańce i wiele innych rzeczy. Celnik, sprawdzając nasze walizki, zapytał: „A to wy na handel? Każdy wiezie coś do Polski, a wy na Ukrainie będziecie to sprzedawać? Trzeba załatwić odpowiednie dokumenty, aby to przewieźć.” Ja mówię do celnika: „To nie na sprzedaż, a na rozdawanie w Parafii.” On mnie pyta: „Ale po co aż tyle różańców? Przecież tego nawet po dwa na raz nie rozda się za cały rok.” Wtedy ja, widząc, że sprawa utrudnia się, powiedziałem mu: „Widzi pan, ja nie jadę sam. My będziemy na Ukrainie przez całe letnie wakacje i każdy z nas musi codziennie odmówić trzy różańce. Niech pan policzy ilu nas jest, pomnoży na trzy dziennie i na trzy miesiące. Obawiam się, że może nam tego nie wystarczyć.” On popatrzył na nas i mówi: „Jesteście pewni, że Wam to wystarczy?” Ja mu mówię: „Jeśli nam pan tego nie zabierze, to powinno wystarczyć. Może troszku u kogoś z księży pożyczymy, a tam już po powrocie, to mamy zapasy w seminarium.” On patrzy na nas i pyta: „A wy to kto jesteście w takich białych ubraniach?” Ja mówię: „My studiujemy na Papieskim wydziale w Krakowie i uczymy się na takich specjalnych księży zakonników.” I zamilczałem, bo już mi się śmiać chciało od swoich bajek. A celnik zmierzył nas oczyma i powiedział: „To trzeba było odrazu powiedzieć o co chodzi. Jechać z tym wszystkim!” Dałem mu jeszcze fajny obrazek i on poszedł. A my w przedziale nie mogliśmy się uspokoić ze śmiechu. Jeden z braci mówi do mnie: „Teraz, Lauruś, szykuj następną bajkę, jak będziemy wracać z domu do Seminarium z pełnymi torbami mięsa, słoniny, marynowanych pomidorów, tuszonkami (pieczone mięso w słoikach) i miodem.” Ja mówię: „Damy rady. Najwyżej ugościmy celnika i będzie dobrze.” Takie ciekawe historie nie raz zdarzały się z nami, jako klerykami, czy potem już kapłanami.

 

MATCZYNA OPIEKA - SZCZĘŚLIWE KAPŁAŃSTWO

 

Po Mszy Świętej Prymicyjnej, kiedy już prawie zostaliśmy sami w kaplicy, usiedliśmy z Mamusią przed ołtarzem i ja zapytam u Mamusi: „Mamusiu! I jak teraz się czujesz? Jak ci to wszystko? Jesteś szczęśliwa?” A Mamusia, przygarniający mnie, powiedziała: „Syneczku! Dziękuję Panu Bogu za twoje kapłaństwo. Ja całe życie chciałam mieć syna kapłana. Ja cały czas, kiedy ty byłeś w Seminarium, modliłam się o to, abyś ty szczęśliwie doszedł do Ołtarza. Ja jestem dzisiaj najszczęśliwsza osoba na świecie.” Ja wtedy popatrzyłem na Mamusię i zapytałem: „Mamuś! Dlaczego Ty mi nie mówiłaś tego wcześniej, że to było takie twoje pragnienie? Ja tyle miałem trudnych chwil, tyle ważnych pytań życiowych. Byłoby mi o wiele łatwiej radzić sobie, gdybym wiedział, że Ty też chcesz tak samo, jak i ja.” A Mamusia mi wtedy odpowiedziała: „Bo dzisiaj jesteś kapłanem dla Pana Boga. Wiedziałeś, że ja chciałam tego i nie byłam ci przeciwna. Nie mówiłam ci tak stanowczo o tym, abyś nie uczył się na kapłana tylko dla mnie, abyś nie chciał wypełnić mojej woli, moich oczekiwań. Chciałam, abyś był kapłanem dla Pana Boga. A dzisiaj, wiedząc cię w ornacie przy ołtarzu, mogę ci śmiało powiedzieć, że takie było moje pragnienie. Tego zawsze chciałam. I od dzisiaj będę modlić się nadal za ciebie, abyś był świętym kapłanem, abyś nigdy nie przestał nim być, ale żebyś do ostatniej chwili życia był wierny Panu Bogu i Kościołowi. Bądź   dobrym dla ludzi, kochaj każdego. Miej dla każdego czas, a najwięcej żebyś miał czas dla Pana Boga. I chcę, abyśmy się w Niebie razem z twoim Tatusiem, Babusią i za mną spotkali. I żebyśmy cię tam również widzieli jako kapłana.” I tą rozmowę traktuję jako mój życiowy i wieczny testament.

Kiedyś pojechaliśmy z Mamusią na Białoruś odwiedzić naszych bliskich znajomych. Ten wyjazd zorganizowała nam siostra zakonna Siostra Maksymiliana Marina Gabińska, sercanka pochodząca sama z Białorusi, a posługiwała na ten czas blisko naszego domu w miejscowości Jarmolińce, oddalone od Bedrykiwciw około 20 kilometrów. Zagościliśmy w jej rodzinnym domu. Mamusia Siostry Mariny z wielką serdecznością nas przyjęła i tam u nich zostaliśmy prawie na cały tydzień, choć planowaliśmy być zaledwie dwa lub trzy dni. Poszliśmy wieczorem wszyscy razem do kościoła na Mszę Świętą. Zapoznaliśmy się z księdzem proboszczem, a przed Mszą Świętą ksiądz proboszcz mówi do mnie: “Jak dobrze, że ojciec przyjechał. U nas niema rekolekcjonisty na Adwent. Może by ojciec zgodził się przeprowadzić nam Adwentowe Rekolekcję?”. Ja zapytałem: “Kiedy? W jakim terminie ojciec by chciał, aby te Rekolekcje się odbyły?” A ksiądz proboszcz mówi: “Od jutra! W niedzielę rozpoczynamy Rekolekcje.” kiedy wróciliśmy wieczorem już do domu, rozmawiamy tak sobie, ja zapytałem Mamusię: “Mamusiu, takie niespodziewane Rekolekcje nam zaproponował ksiądz proboszcz. Jak Ty to wyjdzisz? Chciałbym się Ciebie poradzić, jakiego księdza mam odegrać? Może przeprowadzić te Rekolekcje, jak nasz ksiądz proboszcz Władysław Wanags mówi? Może przeprowadzić te Rekolekcje, jak mówi ksiądz biskup Jan Odszański? A może Ty byś chciała jakieś usłyszeć tematy, jakiś sposób zobaczyć, jaką rolę mam odegrać, aby były fajne tematy i żeby ludziom się podobało?” A moja Mamusia wtedy mi powiedziała: “Syneczku! Wszystkie role na świecie są zajęte. Odgrywaj swoją rolę. Bądź sobą. Prowadź te Rekolekcje tak, jak ty umiesz. Słuchaj Pana Boga i zrób te Rekolekcje w taki sposób, jak Pan Bóg chce, aby one się odbyły.” I wtedy jeszcze raz zrozumiałem, że nie muszę nikogo kopiować na tym świecie, wystarczy, że będę bardzo dobrze spełniać te wszystkie funkcje i obowiązki, jakie do mnie należą. Zrobię to tak, jak potrafię to zrobić ja sam osobiście z Bożą pomocą i w Bożym błogosławieństwie. Było tow 2007 roku w Parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Porieczju, kiedy był Proboszczem O. Roman Cieślak, redemptorysta. A ja w tym okresie posługiwałem w naszej Paulińskiej Parafii Świętego Mikołaja w Kamieńcu-Podolskim.

Bardzo sobie cenimy z Mamusią jako szczególną łaskę od Boga i Cud Matki Bożej to, że mieliśmy możliwość wspólnie być pielgrzymami w Medugorie. Byliśmy tam z Mamusią już trzykrotnie. Mamusia zawsze miała pragnienie pojechać do Lourdes, a także do Fatimy. Narazie, na dzisiejszy dzień to jeszcze nie było nam podarowane. Ja osobiście byłem przez trzy dni w Fatimie, ale tak nie planowo, jako osobisty pielgrzym z moimi przyjaciółmi, którzy mi zaproponowali taki wyjazd, a za dwie godziny już byliśmy na lotnisku w Boryspolu. Mój przyjaciel z Polski Pan Henryk Bacza i jego pracownik z Ukrainy Pan Eugeniusz przyjechali do nas na Mszę Świętą do Browarskiego Klasztoru pod Kijowem - w dodatku mówiąc, Pan Henryk jest codziennie na Mszy Świętej mimo swoich rozlicznych zajęć gospodarczych - powiedzieli mi, że wyruszają do Fatimy na dwa dni i nawet mogą mnie ze sobą zabrać. Ja byłem szczęśliwie zaskoczony i po ludzku pogubiony z powodu takiej propozycji, ale nasz przełożony powiedział, że jeśli jest taka propozycja, to on nie widzi powodu odmawiać. I tak we trójkę wyruszyliśmy do Fatimy z Kijowa. Teraz jeszcze czekamy na okazję pielgrzymować do Lourdes.

Otóż jesteśmy z Mamusią w Medugorie. Aż nie wiem, jak to można opisać słowami. Uczucia przewyższają oczekiwania. Namodlone miejsce, święta ziemia i nawet powietsze jest zdrowsz, aniżelij w innym miejscu świata. Mi zostało wiele wspomnień z cudownie przeżytych chwil. A najbardziej mi pozostały w sercu momenty świadectw mojej Mamusi i jej rozmowy po każdym spotkaniu modlitewnym lub konferencyjnym. Ja po prostu uczyłem się od Mamusi tak korzystnie przeżywać każdą chwilę i nie marnować ani minutki, by nie przegapić żadnej łaski Bożej. Jestem wdzięczny Panu Bogu, że byłem wtedy w Medugorie z Mamusią, bo każdy następny raz, gdy jeździłem z Pielgrzymami, już umiałem prawidłowo wszystko przeżywać sam osobiście i innym w tym pomagałem, wyjaśniając im tak, jak to robiła Mamusia dla mnie. Ja wiedziałem, że Mamusia potrafi często być pierwsza, ale gdy Mamusia pierwsza dochodziła do szczytu Góry Objawienia na Podbordo, a potem na Kriżavec, Górę Drogi Krzyżowej, to ja już wtedy myślałem, że jestem o wiele starszy wiekiem od Mamusi, bo nie potrafiłem aż w takiej kondycji dołać te górskie trudności. A Mamusia mi mówiła: „Nie poddawaj się, bo Pan Jezus i Matka Boska czekają na nas na wzgórzu.”

Był też taki moment, że moja Mamusia zgubiła się na Górze Objawień. Poszliśmy całą grupą na Różaniec na Podbordo. A Mamusia wzięła ze sobą jeszcze swoją przyjaciółkę Pani Walentynę Bronicką z Żytomierza i wyrwały się do przodu. Myśmy wszyscy zauważyli, że one nam zniknęły z oczu, ale mieliśmy nadzieję, że spotkamy się na górze przy Figórze Matki Bożej. Dotarliśmy tam, a Mamusi i Pani Wali nie ma. Była z nami rodzona siostra Pani Walentyny, Pani Zofia Kulczycka z Połonnego i mówi do mnie z uśmiechem: „Nie ma naszych sportowców.” A ja zaczynam sobie uświadamiać, że to inny kraj, obcy język i zacząłem przeżywać. Mówię do Pani Zosi: „Odsyłajmy grupę do domu, a my bierzmy się za poszukiwanie naszych sportowców.” Ja przeżywałem bardzo strasznie tę stratę Mamusi i już zacząłem po drodze płakać i pytać ludzi, czy ktoś ich widział. Pani Zosia mówi: „Jak ja ich znajdę, to nie wiem, co im zrobię.” A ja mówię: „Gdy znajdę Mamusię, to będę ją po nogach całować.” Dwa razy wbiegaliśmy na górę i kilkakrotnie chodziliśmy po tych samych drogach koło kościoła, szukając Mamusię i Panią Walę. A one na nas czekały już w domu na noclegu. Myśmy wbiegli do mieszkania, i zanim Pani Zosia odezwała się, to ja poleciałem do Mamusi, ucałowałem ją, przygarnąłem i mówię: „Jak dobrze, Mamusiu, że ja Ciebie odnalazłem i że wszystko dobrze jest z Tobą.” A Mamusia mi mówi: „Po co ty przeżyważ? Matka Boża nam nie da zginąć. Ona czuwa nad nami. Trzeba nas szukać w kościele lub w domu.” A Mamusia i Pani Wala poszły całą drogą Różańcową, nie skręcając na skróty do Figóry Matki Bożej, natomiast nasza grupa po pięrwszej Części Różańca poszłą odrazu do Matki Bożej. I tak myśmy się rozbiegli. Ale ja wtedy zrozumiałem, co mogła moja Mamusia odczuwać, gdy mnie szukała w dzieciństwie, a ja byłem we Lwowie u Księży w gościach.

Humor Mamusi zawsze mnie zadziwiał, na ile Mamusia potrafiła w prosty sposób wyjaśniać rzeczy trudne, lub niezrozumiałe. Jak byłem jeszcze klerykiem (alumnem), przyjechaliśmy do Mamusi z moimi Współbraćmi, aby pójść na Pielgrzymkę do Latyczowa i potem zostać na praktykach letnich w naszych Paulińskich Klasztorach. Jeden z naszych Współbraci żartem zapytał Mamusi: „Czy ma Pani w domu bezprzewodowy internet?” Myśmy wtedy mieli tylko stacjonarny telefon, jeden zwyczajny aparat na pokrętło, a drugi nowszy z anteną. Mamusia podeszła do mnie i dla pewności zapytała: „O co mu chodzi z tym interetem?” Ja Mamusi tłumaczyłem, że to taka nowoczesność bez kabli, że można dzwonić po całym świecie. I w tym momencie Mamusia idzie do tych kleryków, zpod stołu wyciąga stare żelazne żelazko na węgiel i mówi temu naszemu Braciszkowi: „Dziecko! Zanim twój internet wynaleźli, to ja już dawno temu korzystałam z bezprzewodowego żelazka.” Myśmy się zaczęli śmiać, a Mamusia zobaczyła, że jest na wygranej i mówi: „Bywają większe problemy w życiu, a ty, Braciszku, taką drobnostką nie przejmuj się. Jakoś sobie poradzimy bez internetu.” A dziś Mamusia jest najlepszą specjalistką internetową w naszej wiosce i jeszcze innym swoim koleżankom doradza, jak i co zrobić, jak mają problem z telefonami czy internetem.

Porady mojej Mamusi zawsze są najcenniejsze i najbardziej życiowo praktyczne. Kiedy zostałem przyznaczony na proboszcza w Różynie na Żytomierszczyźnie, to zaprosiłem Mamusię na pierwszą Mszę Święta, podczas której przyjmowałem Parafię. Po Mszy Świętej, gdy szliśmy do naszego klasztoru, zapytałem w Mamusi: „Mamusiu! Daj mi kilka rad, abym był dobrym proboszczem.” A Mamusia mi wtedy powiedziała jedno zdanie: „Syneczku! Od dziś ucz się, jak masz z ludźmi pożegnać się za trzy lata i Parafian też przygotuj do tego, aby z Tobą również dobrze pożegnali się. I tego ci wystarczy.” A ja mówię: „Mamusiu! Przecież to pierwszy dzień mojego pobytu z nimi. Jeszcze trzy lata przed nami. Wystarczy, że ja im powiem o pożegnaniu miesiąc wcześniej.” A Mamusi mi mówi: „Słoneczko moje! Tobie się tylko tak wydaje, że jeszcze wiele czasu przed wami. Nawet nie zdążysz dobrze się obejrzeć, jak te trzy lata szybko przeminą. A do pożegnania trzeba być zawsze przygotowanym jak do śmierci, bo nigdy nie wiesz, kiedy to może nastąpić. I pamiętaj o jeszcze jednej sprawie - Parafia jest własnością Boga, a nie twoją. Ty jesteś jej czasowym opiekunem i stróżem. O wszystkim radź się z ludźmi, bo ty kiedyś wyjedziesz od nich, a oni tu zostaną. Tu jest ich dom, ich rodziny i ten kościół to też jest ich, a nie twój. Bądź mądrym kapłąnem, a nie złodziejem, który cudze nazywa swoim. Szanuj Parafię, jak swoje serce i jak własność Pana Jezusa, bo On kiedyś ciebie o to zapyta w Niebie.” Ja ucałowałem Mamusię, podziękowałem jej za cenne słowa i zachowałem te porady w swoim sercu. Rzeczywiście czas szybciutko przeminął. A ja jestem szczęśliwy, że dziś mogę śmiało bez strachu wracać do Parafii w Różynie, odwiedzać ludzi i słyszeć miłe słowa w swoim kierunku. Bo mi się przydały najcenniejsze porady mojej ukochanej Matuli. Dlatego dzisiaj, kiedy już nie jestem proboszczem, mogę innym również szczerze poradzić, jak lepiej jest prowadzić Parafię. Bo wydaje mi się, że nie można czuć się najważniejszym w Parafii, główniejszym od Pana Boga i mądrzejszym od ludzi. Ludzi trzeba kochać, uczyć, opiekować się nimi, doradzać, pomagać, odwiedzać ich, nie uciekać od nich, często dziękować za ich pomoc i dzielić się z ludźmi tym, co oni nam ofiarują. Swoje osobiste decyzje trzeba uzgadniać z ludźmi, a nie ogłaszać gotowe postanowienia. Również warto umawiać się w rozplanowaniu czasu i godzin Nabożeńst, aby ludziom pasowało w ich domowych obowiązkach i starać się być samemu w tym punktualnym. I jeszcze jedna zasada, którą doradziła mi moja Mamusia - rozdzielić wszystkie obowiązki i posługi pomiędzy Parafianami, aby każdy z nich miał jakiekolwiek zadanie w Parafii, nawet, jakby ich było tysiące. I to też pracuje. Ja osobiście to wypróbowałem. U nas Parafia nie liczna, to mi nawet zabrakło ludzi do posług. A obowiązki były mniej więcej takie: obrusy, świece, żarówki, skarbonki, taca, intencje, woda święcona w kropielnicy, ampułki, bielizna kielichowa, pozdrowienia urodzinowe, powitania imieninowe, salka katechetyczna, pokoje gościnne, zakrystia, opiekunowie gości, kościelna kafejka, dekoracje, i tak jeszcze wiele innych posług można by wymieniać. Ale jeśli jest dobra wola wspólnego posługiwania w Parafii, to trzeba szczerze powiedzieć, że ludzie potrafią o wiele więcej i lepiej coś zrobić lub załatwić, jak my kapłani. Ja już nie wspominam o liturgii, czytaniu, lekcji, psalmy, modlitwa wiernych, ministranci, uroczyste przyniesienie darów, dbanie o szaty liturgiczne, łazienka kościelna, sprzątanie kościoła i terytorium, Rada Parafialna. O tym można napisać całą oddzielną książkę. Dlatego ja nie rozumiem takich kapłanów, lub braci czy sióstr zakonnych, którzy na wszystkim się znają i jeszcze mają pretensje do ludzi. Bardzo kocham i szanuję Kałanów, Braci i Siostry Zakonne, i dlatego proszę ich i radzę - zostawcie wszystko Panu Bogu i ludziom, a Wy im tylko pomagajcie i dobrze na tym wyjdziecie, bo będziecie mieli czyste sumienia i czyste ręce, a w dodatku przyjaznych wdzięcznych ludzi w swoim życiu.

Pobożne życie i wychowanie w domu rodzinnym pomogło mi wiele rzeczy w życiu zrozumieć i przekazać innym. Stało się tak, że kazania i homilie na Mszy Świętej ja już głosiłem będąc jeszcze klerykiem. A Rekolekcje zacząłem prowadzić w Parafiach jako Diakon. Pierwsze moje Rekolekcje przeprowadziłem na Ukrainie w Koziatyniu, Winnickie województwo, w Parafii Matki Bożej Dobrej Rady. To był mój chrzest bojowy. Zaprosił mnie na Rekolekcje ówczesny Proboszcz Ksiądz Józef Moszkowicz. Zapamiętałem jedną rzecz, że zadługo mówiłem. Atmosfera była bardzo dobra, przyjazna i ksiądz całą duszą zaopiekował się mną na probostwie. Drugie Rekolekcje w życiu przeprowadziłem w Parafii Świętej Barbary w Berdyczowie, gdzie jest kościół znany z historii ślubu Onore de Balzaka. Jest to również na Ukrainie w Żytomierskim województwie. Zaprosił mnie na Rekolekcje Proboszcz Ksiądz Albert Gałecki, marianin. Bardzo mi się podobało to, że ja głosiłem nauki w kościele, a on mi głosił katechezy przy kolacji, opowiadając o swoim życiu, o Mamusia, która z nim mieszkała, o wychowaniu religijnym, o prześladowaniach w szkole i o powołaniu kapłańskim. Ja niektóre historie wykorzystywałem w homiliach, a resztę zabrałem w sercu ze sobą na całe swoje życie. I jednego dnia opowiedziałem o Księdzu Albercie, jak go w szkole prześladowali, a po Mszy Świętej proboszcz do mnie mówi: „Bracie, coś ty narobił? Trzeba było o tym nie mówić.” On jeszcze nie zdążył mi wszystkiego wyjaśnić, jak w zakrystii pojawiłą się starsza pani i powiedziała: „Bardzo dobrze! Piękna nauka, żywe przykłady. Gratuluję!” Ja jej nieśmiało podziękowałem za dobre słowa, a ona mówi dalej: „To ja jestem tą nauczycielką, która prześladowała małego chłopczyka Alberta. A dziś chodzę do kościoła i szczęśliwie słucham nauk, jakie wygłasza Ksiądz Albert. I jestem z niego teraz dumna. On mi już wszystko wybaczył i my teraz żyjemy w przyjaźni. A Wy, Ojzeńka - mówi do mnie - z odwagą i miłością głoście Ewangelię Pana Jezusa.” Ja jeszcze raz tej pani podziękowałem, grzecznie uśmiechnąłem się i popatrzyłem na Proboszcza. Ksiądz Albert również był uśmiechnięty, przygarnął mnie do siebie i powiedział: „Wszystko dobrze. Bogu na chwałę, a ludziom na zbawienie.”

Gdy byłem na Parafii w Mariupolu, to również często z naszym Proboszczem Ojcem Symplicjuszem Czesławem Berentem, paulinem, jeździliśmy do Polski głosić Rekolekcje. Byłem wtedy jeszcze Diakonem. Często głosiliśmy Rekolekcje, lub Misje Parafialne wspólnie na przemian, a czasem w dwóch różnych Parafiach w tych samych dniach. Pewnego razu Ojciec Symplicjusz zawiózł mnie do jednej Parafii, zostawił Proboszczowi i powiedział, że na ostatni dzień Rekolekcji sam osobiście wygłosi kazania. Mój przełożony odjechał na inną Parafię, a myśmy poszli na kolację. I okazało się, że ten kapłan zapomniał, że ja jestem Diakonem. On spodziewał się, że Rekolekcje poprowadzi kapłan. Ja czułem się dziwnie i nie na swoim miejscu. Widziałem rozczarowanie w jego oczach i na dodatek usłyszałem: „Co to za Rekolekcje? Będę musiał sam odprawiać, spowiadać, a on będzie tylko gadał.” Ja nie odzywałem się ani słowem. A kiedy proboszcz poszedł do kuchni po jedzenie, ja szybko zadzwoniłem do mojego przełożonego Ojca Symplicjusza i w jednym zdaniu powiedziałem: „Ojcze! Proszę zadzwonić pilnie do proboszcza!” i odłożyłem słuchawkę. Po chwili oni już między sobą rozmawiali. Ja wszystko słyszałem, całą rozmowę. Proboszcz się uspokoił, popatrzył na mnie, nawet na twarzy pojawił się uśmiech i powiedział: „Ojcze Diakonie, nie przeżywaj. Damy rady. Rób, co możesz, a kiedyś odpracujesz jako kapłan.” Potem do mnie zadzwonił Ojciec Symplicjusz i powiedział mi: „Sprawa załatwiona. Powiedz mu pierwsze kazanie o kapłaństwie, jak najlepiej umiesz, a potem mów inne tematy. Ostatniego dnia będziemy razem. On jest dobrym Księdzem.” Rekolekcje były cudowne. Ksiądz był bardzo przyjazny. A ostatniego dnia, jak Ojciec Symplicjusz głosił rekolekcyjne nauki, to proboszcz po Mszy Świętej prosił mnie, abym również parę słów powiedział do ludzi. I tak nasza strata wyszła na wygraną.

Ciekawa historia z prawem jazdy. Dopiero w 1 września 1999 roku otrzymałem prawo jazdy. Byłem wtedy klerykiem. Do tego czasu zawsze i często jeździłem samochodami nie mając prawa jazdy. Były takie sytuacje, że trzeba było gdzieś pojechać, kogoś zawieźć i nawet w Polsce tak jeździłem, ale to dlatego, bo nikt mnie nigdy nie zapytał o prawo jazdy, a wsiadali i jechaliśmy. I w ten sposób woziłem kapłanów na różne dojazdowe Parafie, byłem wysyłany przez nich sam osobiście dla załatwiania różnych spraw. I przyszedł taki dzień, kiedy w jednym samochodzie we wpólnej podróży znaleźliśmy się razem ja i Przełożony Generalny naszego Paulińskiego Zakonu. Był nim wtedy Ojciec Generał Stanisław Turek. Latem 1999 roku wraz ze swoimi pomocnikami, przyjechał Ojciec Generał na Ukrainę w celach wizytacji naszych klasztorów i Parafii. Razem z Ojcem Generałem gościliśmy w Satanowie Ojca Czesława Matrasa, generalnego ekonoma i Ojca Kazimierza Stefka, generalnego sekretarza. W niedzielę każdy z nich chciał zobaczyć nasze dojazdowe wioski, gdzie obsługiwaliśmy filialne Parafie. Bus kurialny pojechał w jedną stronę do dwóch Parafii, nasz jeden samochód pojechał w innym kierunku na Msze Święte, a ja drugim samochodem, rosyjską terenówką NIVA 2121, miałem zaszczyt wieźć samego Ojca Generała do Parafii w Kumanowie, i jak dziś pamiętam, na 12:00 na Mszę Świętą. Po drodze modliliśmy się, potem rozmawiali, robiliśmy zdjęcia. Aż w jednym momencie Ojciec Generał Stanisław, nie wiem comu przyszło na myśl, zapytał: „Dziecko! A ty masz ze sobą dokumenty? Na Mszę Świętą niczego nie zapomniałeś?” Ja mówię, że wszystko mamy. Pokazałem mu walizkę mszalną, swój dowód, wojskową książeczkę, paszport zagraniczny, prawo jazdy na ciągnik. A on mówi: „Pokaż, jak wygląda ukraińskie prawo jazdy.” I ja zrozumiałem, że w tym momencie wszystko wyszło na jaw. Popatrzyłem na niego i spokojnym głosem, ale bardzo pewnie, mówię: „Ja nie mam prawa jazdy na samochód.” On zdziwiony popatrzył na mnie i wykrzyknął: „Stój! Zatrzymaj się! Jak to możliwe? Jak ty wogóle jeździsz po świecie. Nie mów, że u was tak wszyscy jeżdżą.” A ja znowóż spokojnie mówię: „Nie wszyscy, ale wielu.” „Jak to, wielu? - zapytał Ojciec Generał - i tamci też pojechali bez prawa jazdy?” A ja mówię: „A kto im miał zrobić prawo jazdy? Dla nas to drogi prezent. Może kiedyś jako kapłani, będziemy mieli taką możliwość, to zrobimy sobie dokumenty. A teraz, Ojcze Generale, pozwólcie, że pojedziemy dalej, aby się nie spóźnić na Mszę Świętą. A po Mszy, to Ojciec Generał może mi głowę urwać i sam jechać za kierownicą.” On popatrzył na mnie i mówi: „Ruszaj! Potem porozmawiamy.” Po chwili mówi: „Nie wiem, czy ja potrafię jechać takim czołgiem. Zostaniesz z głową. Poprowadzisz z powrotem też. A potem coś pomyślimy.” W czasie Mszy Świętej Ojciec Generał Stanisław trochę się uspokoił, a po spotkaniu z ludźmi, którzy go wycałowali po rękach, już był jak anioł. Ja bardzo lubię i szanuję Ojca Generała Stanisława, bo on jest jak prawdziwy ojciec, a nawet jak się zdenerwuje, to nigdy nie przestaje kochać i szanować drugiego człowieka. I kiedy już wracaliśmy z Kumanowa do Satanowa, to rozmawialiśmy na spokojnie i umawialiśmy się jak lepiej załatwić prawo jazdy dla mnie i dla innych kleryków, którzy byli w podobnej sytuacji. Wieczorem po wspólnej kolacji ja mówię do kleryków: „Wrobiłem nas wszystkich przed Ojcem Generałem, bo wydałem nas, że nie mamy prawa jazdy.” Oni poblednieli ze strachu, a ja mówię: „Nie przeżywajcie. On obiecał, że nam pomoże.” I kiedy wyszliśmy na podwórko kościelne, Ojciec Generał zapytał Proboszcza Ojca Jana Stankiewicza: „Janek! Ile kosztuje prawo jazdy na Ukrainie? Bo trzeba tym naszym złodziejom wyrobić dokumenty.” Myśmy się trochę pośmiali, ja opowiedziałem całą naszą podróż z Ojcem Generałem i ustaliliśmy, że jesienią każdy z nas wraca do Seminarium z prawem jazdy. Ja uczyłem się na kierowcę w Chmielnickim, a Bracia w Gródku. I na rozpoczęcie roku szkolnego wszyscy pojechaliśmy do Ojca Generała pochwalić się prawem jazdy i podziękować za jego pomoc. Taka jest historia mojego pierwszego prawa jazdy, bo potem zmieniałem niejednokrotnie, dorabiałem inne kategorie, zmieniałem na międzynarodowe lub nowocześniejsze.

 

 

MATKA WPATRZONA W PANA BOGA - MIŁOŚĆ PROWADZĄCA DO NIEBA

 

 

8 grudnia 2003 roku Pańskiego, nad ranem, moja przecudna i ukochana Babusia Adela powróciła w ramiona Ojca Niebieskiego do Raju Wiecznego. Myślałem, że ja tego nie przeżyję. Nawet bałem się zapytać w Mamusi, jak ona się czuje, bo u mnie w tym momencie przestał istnieć świat. Ja do dziś jestem bardzo związany z Babusią i kocham ją nadal. A kiedy odwiedzam Mamusię na wiosce, to codziennie idziemy na cmentarz i modlimy się przy grobie naszej Babusi Adeli i Dziadka Józefa. I za każdym razem mam takie odczucie, że Babci tam w tym grobie nie ma, że ona jest święta i przebywa w Niebie. Nawet w to nie wątpię.

8 grudnia - to bardzo piękny i wspaniały dzień - to dzień Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia. W tym dniu otrzymałem bialutki pauliński habit zakonny w 1996 roku, w Leśniowie, w Sanktuarium Matki Bożej Patronki Rodzin. Ten dzień zawsze mile wspominam z dzieciństwa, bo jest on takim szczególnym w Adwencie. Kiedy w postnej zadumie wszyscy czekają na radość Bożego Narodzenia, to ten dzień jest takim promykiem rozweselającym całą powagę Adwentu - coś podobnego, jak dzień Świętego Józefa Oblubieńca w Wielkim Poście.

Kiedy przyjechałem na pogrzeb mojej Babusi Adeli, a byłem wtedy jeszcze Diakonem w Mariupolu, to Mamusia mnie ucałowała, zaprowadziła do trumny Babci i, mocno przytulając mnie do siebie, powiedziała: “Mamusiu! Zobacz, kto do Ciebie przyszedł -Twój Kapłan Janeczek.” A ja nie mogłem ustać na nogach i myślałem, że zemdleję. Podszedłem do Babusi, przeżegnałem się, ucałowałem ją i powiedziałem; “Kochana moja Babusiu! Ja Ciebie kochałem, kocham i zawsze będę Cie kochać. Nie zapomnij o nas z Mamusią w Niebie. I teraz zrób wszystko, abym ja został kapłanem.” Byłem na ten moment już trzeci rok Diakonem i z utrudnieniem czekałem na Kapłaństwo. Z Babusią ostatni raz widziałem się jesienią, kiedy wracałem z Jasnej Góry po rozmowie z przełożonymi, którzy z wielkim trudem obiecali mi, że dopuszczą mnie do święceń Kapłańskich. Wtedy z radością i wielką nadzieją powiedziałem Babci i Mamusi o tej miłej nowinie. Mamusia mnie, ucałowała i w milczeniu tuliła do siebie, a Babusia Adela z uśmiechem wtedy powiedziała: “Bogu dzięki, doczekałyśmy się swojego kapłana!” I to był ten moment spełnienia jej ziemskiej misji. A teraz zostało już troszeczku postarać się wszystko pozałatwiać w Niebie, bo to nie była pierwsza decyzja przełożonych odnośnie moich święceń. Dlatego jestem pewien, że tam w Niebie Babusia postarała się, aby tym razem już doszło do święceń Kapłańskich, które odbyły się w Mariupolu 1 maja 2004 roku.

Na pogrzebie mojej Babusi Adeli, Mamcia mi powiedziała: “Synuś Kochany! Nasza Babcia już jest w Niebie. Jej tam jest dobrze. Ona teraz czeka już na nas, a my mamy do kogo tam iść, już nie będzie nam tam tęskno. Myśmy z tobą zostali tylko we dwoje na tym świecie, jak dwoje oczu w głowie. Szanujmy się, kochaj my się i zawsze dbajmy o siebie wzajemnie.” I tak zostało już na zawsze - we dwoje z Mamusią pielgrzymujemy przez ten świat do wieczności. Ja już nie boję się swojej śmierci, tylko proszę Pana Boga, abym umierał w świętości i był zawsze przygotowany na spotkanie z Nim. A gdy tak czasem rozmawiamy z Mamusią, to nie mamy jakichś specjalnych życzeń odnośnie naszych pogrzebów, tylko chcielibyśmy być pochowani razem obok siebie, albo przy naszym kościele w Bedrykiwciach, albo przy naszej Babusi Adeli. I chociaż wiemy, że po śmierci już to nie ma większego znaczenia, ale to dzisiejsze pragnienie ma przynajmniej dwa powody. Jeden z nich, to nasza silna więź rodzinna. A drugi powód, to świadectwo rodzinnej miłości dla następnych pokoleń.

Jestem pełen podziwu dla mojej Mamusi przez to, że kiedykolwiek rozmawiamy na różne tematy, lub o innych ludziach, czy nawet o cudzych sytuacjach życiowych, to moja Mamusia zawsze się wypowiada w perspektywie Boga i wieczności. Zawsze mówi: “Niech się dzieje Wola Boża.”, albo: “Lepiej pomódlmy się w tej sprawie.”, albo jeszcze w ten sposób: “Pomyślmy, jakbyśmy my postąpili w takiej sytuacji.” - i wiele takich podobnych wypowiedzi ja słyszę od Mamusi, która w swojej życiowej mądrości aż do dzisiaj mnie wychowuje i daje dobry przykład życia z Panem Bogiem.

Jeżeli powiem, że ta książeczka o mojej Mamusi i o Babci Adeli, a również o naszej Rodzinie jest przynajmniej jednym procentem tego, co warto opowiedzieć i co myśmy przeżyli, to tak samo, jakbym nic nie powiedział. Bo to nie jeden procent, a tysięczny lub milionowy. Te moje wspomnienia są tylko cieniem przeogromnej historii naszej Rodziny. Jest to nieudolna próba opowiedzenia tego, co czuje serce i co rzeczywiście trzeba byłoby pokazać na światło dzienne. Naprawdę moje życie jest na tyle przecudne, że ja nie mam prawa żałować ani za jedną sekundę, którą przeżyłem z moją Babusią Adelą i Mamusia. To tylko kropla w oceanie. I nawet, jakbym pisał codziennie nową książkę, to wszystkiego nie zdołam opowiedzieć. Warto byłoby nie zatrzymywać się na tym skromnym opowiadaniu i w przyszłości ujawnić następne świadectwa życiowe, ale to już zostawiam Panu Bogu, mojej Kochanej Mamusi i Wam. Ja nie mówię „stop” lub „dosyć”, a Wy, nasi kochani Przyjaciele-Czytelnicy, sami osobiście nam o tym powiedzcie, na ile Wam dla Waszego dobra posłużyła ta książeczka i jaka jest potrzeba w tym, aby nie zniechęcać się na przyszłość, tylko z korzyścią dla Was iść do przodu z następnymi historiami naszej Rodzinki.

 

 

Informacja dla informacji

 

Ta książka powstała jako dziękczynny prezent dla mojej Mamusi na jej 77 urodziny. Moja Mamusia urodziła się 12 kwietnia 1944 roku - tak jest zapisana w dokumentach, a może być nawet o rok starsza, tylko w tej chwili już nikt tego dokładnie nie sprawdzi. Mój Tatuś Stanisław jest z roku 1943, a Babusia Adela z 1909 roku.

Bardzo serdecznie dziękuje Ks. Krzysztofowi Małachowskiemu z Nadliwia za podaną ideę napisania tej książki. Dziękuję Ks. Mariuszowi Krawiec, paulistowi ze Lwowa, który opiekował się wydawnictwem tej książki. Dziękujemy również innym naszym znajomym i bliskim przyjaciołom, którzy w tajemnicy przed Mamusią robili korektę tekstu i poprawiali błędy w pisowni.

Ktoś mnie zapytał z moich znajomych, których w sekrecie radziłem się, jak mogę załatwić wydruk książki, bo nigdy tego wcześniej nie robiłem, stawiając mi takie zapytanie: „Ile spodziewasz się zarobić na tej książce?” Ja byłem oszołomiony takim zapytaniem i odpowiedziałem: „Ja jeszcze się dołożę, aby ta książka zobaczyła światło dzienne i weszła w świat.” Dlatego wyjaśniam i tym, kto ma podobne zapytania - to prawda, że ona ma swój koszt. Trzeba zapłacić za papier, za farbę, druk, pracę wydawnictwa, ludziom, którzy sprawdzają tekst i przygotowują techniczne sprawy wydruku. Ale moje postanowienie jest takie - jest to prezent dziękczynny dla mojej Mamusi, dla Babusi Adeli i przede wszystkim dla Pana Boga. Nawet jeśli jest podana konkretna cena tej książki, to każdy ma prawo otrzymać ją nawet, gdy mu brakuje na zakup, a jeśli ktoś będzie uważał, że chce dołożyć się do tej dobrej sprawy, aby był większy nakład druku i by więcej ludzi skorzystało z naszego świadectwa, to może śmiało poofiarować większą kwotę przy nabyciu tej książki i w taki sposób zrobić podarunek mojej Mamusi i przyczynić się do rozpowszechnienia tej publikacji.

Ale mam jeszcze jedną osobistą propozycję do Czytelników: kto weźmie do rąk tę książeczkę, to bardzo serdecznie proszę, abyście zadzwonili na chwilkę do mojej Mamusi i zamienili z Nią kilka słów, abyście osobiście usłyszeli cudowny głos mojej Mamusi i odczuli jej kochające serce przepełnione miłością. Możecie też zadzwonić do mnie i ja z radością pomogę Wam skontaktować się z moją Ukochaną Mamusią. Taka nietypowa prośba z naszej strony, ale otwarta i szczera na Każdego i Każdą z Was. Módlcie się za nas, a my będziemy pamiętali w modlitwie o Was.

Dziękujemy nie mniej serdecznie również Wam, Bracia i Siostry, którzy w tej chwili czytacie te słowa i prosimy o modlitwę za nas, a także zapraszamy do naszego kręgu Rodzinnego i Przyjacielskiego. Możemy z radością z Wami się spotkać, porozmawiać, a przynajmniej zatelefonować. I dlatego podajemy Wam całą informację o nas, abyście mogli w każdej chwili z nami się skontaktować. W jakiejkolwiek sprawie, z jakimi bądź pytaniami możecie zawsze do nas się zwrócić.

 

Dane mojej Mamusi

 

Janina Milecka-Żezicka, córka Józefa Mileckiego i Adeli, z domu Ptasznik.

tel. +38-098-9208724

+38-068-6633586

+38-093-6803628

+48-538664052

e-mail: janina.milecka@gmail.com

skype: janinamilecka

nasz wspólny adres domowy:

ul. Wasyla Stusa 8,

wioska Bedrykiwci (Bedrikowce),

powiat Gródecki

województwo Chmielnickie

 

Moje dane

 

Ojciec Laurencjusz Jan Żezicki OSPPE, paulin, syn Stanisława Żezickiego i Janiny, z domu Milecka.

tel. +38-096-8096441

+38-073-0528586

+48-888521520

e-mail: laurentius333@gmail.com

skype: laurentius270578


Notka o autorze



Ojciec Laurencjusz Jan Żezicki OSPPE - kapłan-biritualista (Rzymskiego i Bizantyjskiego Obrządków) Zakonu Świętego Pawła Pierwszego Pustelnika, rekolekcjonista, opiekun Wspólnot Duszpasterskich, między innymi: Róże Różańcowe, Ruch Światło-Życie, Legion Maryi, posługuje w Katolickiej Telewizji Wiekuistego Słowa i w Radiu Maria, autor wielu duchownych i duszpasterskich artykułów opublikowanych na Ukrainie i w Polsce, organizator Miedzykonfesyjnych spotkań modlitewnych i formacyjnych, jutuber wielu projektów Ewangelizacyjnych i duchowny opiekun Pielgrzymów, najczęściej do Medugorje i do Ziemi Świętej w Izraelu. W powołaniu zakonnym od roku 1996, a w posłudze kapłańskiej od roku 2004. Posługuje w paulińskich Parafiach na Ukrainie i często poza jej granicami, najczęściej w Polsce. Kocha Boga, Matkę Bożą i Kościół.

20 komentarzy: